mainslider03 1920px

Deficyt nadziei
Fot. Daniel Mirela (www.unsplash.com)

Deficyt nadziei

Pierwszy raz spotkałem Piotra na początku listopada. Choć “spotkać” to chyba nie do końca właściwie słowo, Właściwie, znalazłem go na cmentarzu. A jeszcze precyzyjniej, znalazł go mój pies. Leżał jak wielki, zeschnięty, listopadowy liść za amboną ołtarza polowego. Na zwykłej tekturze. Ręce schowane w kieszeniach, bo zimno, czapka nasunięta na oczy, przetarta kapota. Tyle było widać. Nie reagował na szczekanie psa, nie reagował na moje wołanie. Przestraszyłem się, że może nie żyje. Musiałem go zostawić, żeby schować psa.

Temperatura spadała niebezpiecznie. Było ciemno, zimno, padał deszcz. Podjęliśmy decyzję, że najlepiej będzie zadzwonić na policję. Przyjechali po kilkunastu minutach. Zabrali go. Moja pierwsza myśl: przynajmniej nie zamarznie na śmierć, na pewno umieszczą go w noclegowni.

Wrócił rano. Usiadł w ostatniej ławce kościoła. Potem wieczorem pojawił się znów, dość późno, ze swoją tekturą. Zajął miejsce pod dachem polowego ołtarza i ułożył się do snu. Znowu zabrała go policja, obiecując miejsce w noclegowni. Rano był z powrotem na mszy w kościele.

Kiedy go obserwowałem, zmiażdżyła mnie myśl, że nie zamieniłem z nim jednego słowa. Zadzwoniłem na policję, uspokoiłem sumienie tym, że znajdzie miejsce w noclegowni i mamy go z głowy. Tego jeszcze brakowało. Żeby człowiek mi zamarzł pod ścianą kościoła. Zaraz zlecą się telewizory i Internety i będziemy mieli kartkę świąteczną, jak się patrzy.

Złapałem go przy drzwiach, zastanawiał się, gdzie iść. Zaproponowałem coś ciepłego do jedzenia. Przystał. Zjadł z apetytem. Powiedział, że to pierwszy posiłek na ciepło, ze sztućcami, z talerza, od dawna. Kawy nie pija, ale lubi herbatę. Dostawał ją codziennie. Mały termos z herbatą zabierał ze sobą. Zaczął się otwierać, wyjątkowo dobrze dogadywał się z ojcem Adamem i stawał się coraz mniej bezdomnym spod kościoła, a bardziej Panem Piotrem.

Zaczął się Adwent, msza z 7.00 powędrowała na 6.30. Mimo to Piotr codziennie przychodził na mszę, potem zostawał na śniadanie. Któregoś dnia przyjął propozycję prysznica, zmiany odzieży. Po kilku dniach, za namową o. Adama, przyszedł przed południem. Usiedliśmy przy stole, dostał papier, długopis i napisaliśmy wspólnie list do jego mamy. Wielkimi rękami drobił kolejne linijki. List wyszedł długi. Z prośbą, ze szlochem między akapitami.

Minęło kolejnych kilka dni i odezwała się jego mama. Na nic nie czekała tak, jak na ten list od syna. Kupiliśmy Panu Piotrowi bilety kolejowe. Podjął decyzję, że na Święta chce wrócić do domu. W Wigilię wsiadł w Bytomiu do pociągu. Wiem, że dojechał. Wiem, że spędził te Święta, pierwsze od dawna, z rodziną. Wiem, że podjął decyzję zawalczenia o swoje życie. Kolejny raz. Mam wielką nadzieję, że mu się uda.

Przeżył z nami cały Adwent. Codziennie był na roratach, zostawał na najlepsze w Bytomiu kakao, które codziennie gotował dla nas ojciec Adam. Ludzie przyzwyczaili się do Piotra i on czuł się na swoim miejscu wśród nas. Widać było, że chce być wśród ludzi, że żywa wspólnota daje mu coś więcej, niż tylko towarzystwo. Wydaje mi się, że z nas wszystkich on najowocniej przeżył te grudniowe dni oczekiwania. Widać gdzieś w nim upadło nasionko, któremu pozwolił zakiełkować.

Ta nasza wigilijna opowieść z Małgorzatki dała mi jedną, istotną dla naszego bycia tu i teraz myśl. Żyjemy w czasach, w których nadzieja jest w wielkim deficycie. Często sami jesteśmy temu winni. Patrząc na to, co widać, często podcinamy wszelką możliwość zmiany, wzrostu czy właśnie nadziei. Pan Piotr pokazał mi, i myślę, że nam wszystkim, że warto mieć nadzieję. Nie my dajemy

wzrost temu, co posiane. Na szczęście. I jeśli nawet nie do końca mamy pomysł, co robić, to przynajmniej nie przeszkadzajmy rosnąć temu, co posiane.

arrows02 Maciej Baron SVD, Polska