Świat według werbistów

BLOG

O tym, jak sprytny plan św. Arnolda spalił na panewce (na szczęście) 
Budynek gospody w Steylu, która była pierwszym domem Zgromadzenia (fot. Archiwum SVD)

O tym, jak sprytny plan św. Arnolda spalił na panewce (na szczęście) 

Refleksja z okazji 144. rocznicy powstania werbistów (8 września 2019)

Wielkie było zdziwienie arcybiskupa Kolonii Paulusa Melchersa, kiedy w styczniu 1875 roku przyszedł do niego młody kapłan, Arnold Janssen, z prośbą o błogosławieństwo i wsparcie w założeniu domu misyjnego dla kapłanów z obszarów niemieckojęzycznych. Minęły ledwie trzy miesiące od chwili, kiedy arcybiskup wyszedł z więzienia. Przesiedział tam 7 miesięcy za niepodporządkowanie się ustawom Kulturkampfu.

Dla Polaków Kulturkampf to pojęcie związane przede wszystkim z prześladowaniem polskiego języka i kultury. Jednakże wydaje się, że ostrze tych prześladowań było skierowane przede wszystkim nie w mniejszości etniczne Rzeszy, ale w Kościół katolicki. Protestancki kanclerz Bismarck nie mógł znieść, że kontrolę nad tak dużą i wpływową strukturą, jaką był niemiecki Kościół, posiada ktoś spoza kraju, czyli Papież. Otto von Bismarck był przecież „żelaznym kanclerzem”. Dopiero co zebrał pod czarne, eleganckie skrzydła pruskiego orła szerokie połacie niemieckich landów, więc marzyła mu się daleko idąca jednorodność różnokolorowego niemieckiego światka.

Bismarck chciał tego dokonać przez tak zwane „ustawy majowe”, które wprowadziły swego rodzaju „lojalkę”. Skrótowo mówiąc – było to zobowiązanie do posłuszeństwa państwu ponad posłuszeństwem Papieżowi. Kto „lojalki” podpisać nie chciał, miał do wyboru: więzienie albo wygnanie. Na Kościół niemiecki przyszedł czas wielkiej próby. Ktoś podpisał, ktoś nie podpisał, gdzieś zamknięto seminarium, no i rozegnano wszystkie zakony. Nastąpiła ogólna „masakra” w kościelnym szkolnictwie, szpitalnictwie, duszpasterstwie, administracji.

W takich oto warunkach przychodzi do arcybiskupa księżulo i mówi: chcę założyć niemieckojęzyczne seminarium tuż za granicą Niemiec, w Holandii. Na te słowa arcybiskup powiedział: „Żyjemy w czasach, gdzie wszystko się chwieje i zmierza ku upadkowi, a tu przychodzi ksiądz i chce zakładać coś nowego?”. Na co św. Arnold miał odpowiedzieć: „Owszem, żyjemy w czasach, kiedy wiele rzeczy odchodzi w przeszłość, DLATEGO trzeba stworzyć coś nowego”.

A na czym polegał sprytny plan o. Arnolda? To bardzo proste: tylu księży pozbawionych możliwości posługiwania, podczas gdy miliony Chińczyków nie znają Chrystusa! Należy im zapewnić tylko możliwość wyjazdu. Całe seminaria wyrzucone na bruk – klerycy, kadra formacyjna i profesorska. Przecież teoretycznie wystarczyłoby stworzyć im możliwość dokończenia nauki i świat nie znający Chrystusa stałby dla nich otworem!

I co? Nic z tego nie wyszło! Do seminarium w Steylu zgłosił się tylko jeden zakonnik – kapucyn, brat Juniperus. Jaka postać kryje się pod tym zakonnym imieniem? To młodszy brat o. Arnolda – Willhelm Janssen.

Dlaczego tak się stało? Problem w tym, że idea seminarium misyjnego nie wzbudzała wśród niemieckiego kleru żadnego entuzjazmu. Jeden ze współzałożycieli domu w Steylu, luksemburski ksiądz Bill, w chwili szczerości tak powiedział o. Arnoldowi: „Rozmawiałem już z wieloma kapłanami z Niemiec i Holandii, a nie spotkałem dotąd ani jednego, który by się po tej sprawie czegoś spodziewał”.

Skąd taka opinia? Wydaje się, że istotnie początki werbistów były po prostu mizerne pod każdym względem. I dom był mizerny i ekipa założycielska nie błyszczała splendorem: diecezjalny zelator Apostolstwa Modlitwy, luksemburski proboszcz i dwóch kleryków. Sam o. Arnold mówi o tej sytuacji tak: „Ideę powstania domu misyjnego celem kształcenia niemieckich misjonarzy (…) ogólnie przyjęto z radością (…). Opinia jednak zmieniała się, kiedy spoglądano na niepozorny początek i brak środków pieniężnych, a jeszcze bardziej – na prawie nic nie znaczące osoby, które zainicjowały dzieło (…). Co do tego ostatniego, to pogląd taki był powszechny, z bardzo małymi wyjątkami. Wszędzie prawie istniało przekonanie, że z zapoczątkowanego dzieła nic nie będzie, ba, jest niemożliwe, żeby coś z tego było. Musiałem sam stwierdzić, że wszędzie tam, gdzie się pojawiłem, patrzono na mnie z wielkim współczuciem, jak na osobę, która ma ekscentryczne idee, a jeśli wierzyć pewnemu księdzu (…), to była to jedna z NAJŁAGODNIEJSZYCH opinii, jakie wypowiedziano”.

Fantazja wprost rwie się, żeby wyobrazić sobie, jakie mogły być owe mniej łagodne opinie! Co też mówili rozmówcy o. Arnolda, kiedy zamykały się za nim drzwi ich gabinetów?

5542424561 c103c67d3f b minDom macierzysty werbistów w Steylu. Widok od strony niemieckiej (fot. Rob Jacobs; https://www.flickr.com/photos/rob4xs/5542424561)

A jednak dzieło powstało! Uwierzyli w nie bynajmniej nie ci, na których, po ludzku, można było a nawet należało liczyć, ale ci, którzy poczuli w sercu powołanie do tego właśnie dzieła. Chciałoby się powiedzieć, że Boże wojny wygrywa się z pomocą Bożych wojsk, nie z pomocą swoich. Przypomina mi to biblijnego Gedeona, który zebrał pokaźne wojska, ale Pan Bóg go ich pozbawił, żeby jasne było, kto walczy i kto jest Wodzem.

Niezwykle trudna jest ta droga wiary, kiedy nie można wymyślić żadnej strategii, czynić żadnych planów. Kiedy trzeba po prostu wierzyć i robić swoje. To dlatego właśnie św. Arnold pod koniec życia mógł z całą pokorą powiedzieć: „Na pierwszym miejscu uważamy Ducha Świętego za Ojca i Założyciela naszego zgromadzenia”. A nam przystoi dodać tylko: Ciebie też, drogi o. Arnoldzie, Ciebie też! Dzięki Twojej wierze, dzięki Twojemu otwartemu na Ducha sercu, dzięki Twojemu uporowi, jesteś naszym Ojcem, Przewodnikiem i Założycielem. 

arrows02 Dariusz Pielak SVD, Rosja