Wzdłuż drogi z Iquique do Huara w północnym Chile można spotkać liczne przydrożne kapliczki, które upamiętniają ofiary wypadków samochodowych. Nazywane są one animitas, co jest zdrobnieniem od słowa anima (dusza) i jest używane wyłącznie w Chile. Nad każdą kapliczką wznosi się krzyż, a wiele z nich ma również swojego świętego patrona.
Kategoria: RELIGIA / KULTURA / SZTUKA
Doświadczenie głoszenia Ewangelii w różnych kulturach i za pomocą lokalnych języków jest bardzo ważnym procesem. Jako misjonarze czynimy to naczelnym elementem naszej działalności. Kontekst siania wiary w tak wielu terenach jest zgodne z naszym charyzmatem i stanowi o naszej werbistowskiej tożsamości. Wielu z nas zdaje sobie sprawę z trudu jaki potrzeba ponieść, aby inkulturować Dobrą Nowinę na obcej ziemi. To nieustanne wyzwania, ale zarazem łaska i błogosławieństwo.
Zapewne każdy z nas ma jakieś swoje ulubione miejsce, do którego chętnie wraca. Miejsce naznaczone jakimś wspomnieniem, przełomowym wydarzeniem czy wewnętrznym urokiem. Być może inni przejdą wobec niego zupełnie obojętnie, ale dla nas pozostanie szczególne.
Ilekroć jestem w Rzymie, staram się iść na Awentyn – jedno z siedmiu wzgórz, na których ulokowało się Wieczne Miasto. To tylko 20 minut spaceru od naszego domu przy Via dei Verbiti 1.
Najpierw rzuca się nam w oczy wychudzone i zmaltretowane ciało Jezusa z uwydatnionymi żebrami i otworem po włóczni. Rozchylone usta są pamiątką po próbie zaczerpnięcia ostatniego oddechu, a odchylona do tyłu głowa wygląda jak złamany słonecznik. Zaskrzepła krew, która wypłynęła z równomiernie rozmieszczonych ran po biczowaniu i ukrzyżowaniu, imituje kwiaty – co jeszcze bardziej podkreśla dramatyzm sytuacji.
Poranny deszcz nie obniżył temperatury, za to mocno zwiększył i tak już wysoką wilgotność. Ubrania kleiły się nam do ciała. A przecież nie musieliśmy dźwigać ciężkiego uzbrojenia i przebiegać od jednego zaułka terenu do drugiego, chroniąc się przed ostrzałem. Byliśmy turystami.
Stanęliśmy przed szerokimi schodami. Ich kolor nie skojarzył mi się z czerwonym dywanem rozkładanym dla celebrytów, ale z krwią poległych żołnierzy. Gdy przelano jej dostatecznie dużo, można było podpisać akt kapitulacji.
Robimy zdjęcia, bo nie godzimy się na przemijalność. Chcemy, aby to, co ważne, piękne, co nas zachwyciło, takim pozostało. Wiemy, że z czasem nasza pamięć zaczyna gubić szczegóły, blakną emocje, zacierają się twarze. Nowe doświadczenia odsyłają w głąb niepamięci te starsze. Ratunkiem na to może być skorzystanie z innego rodzaju pamięci. I choć jedno zdjęcie ma tylko kilka lub kilkanaście megabajtów, to jednak wystarczy. Przeszłość staje się tak realna, jakby działa się dziś. Nie tylko wracają wspomnienia, ale rodzi się poczucie dumy i nowe inspiracje.
Zdjęcie zrobiłem je w Indiach, nad Zatoką Bengalską, a konkretnie w Puri. To miasto słynie nie tylko z jednej z najważniejszych dla hinduistów świątyń, ale także z pięknych zachodów słońca, które przyciągają turystów. Zapewne mieszkanką jednego z nich jest ta kobieta.
Nic nie dzieje się tutaj natychmiast. Niczego nie da się przyspieszyć. Odwieczne, naturalne procesy dokonują się według własnego tempa. Monotonia wędrujących tam i z powrotem fal jeszcze bardziej to podkreśla.
Mam wiele pięknych zdjęć zrobionych na warszawskich Powązkach i na Pęksowym Brzysku w Zakopanem. Wybrałem jednak to, z Papui Nowej Gwinei. Jest w dużym kontraście do naszych cmentarzy i do listopadowej aury. Może dzięki temu daje dobrą odpowiedź na niewypowiedziane na głos pytanie, które stawia nam każdy cmentarz. To pytanie brzmi: "Co dalej?"
Na Cmentarzu Wojennym w Bomana, na peryferiach stolicy kraju, Port Moresby, zostało pochowanych 3824 żołnierzy Brytyjskiej Wspólnoty Narodów. Zginęli podczas ostatniej wojny światowej z rąk Japończyków.