Trochę to dziwne, ale mimo przepotężnej konsumpcji w dzisiejszym świecie ciągle jest zapotrzebowanie na medytację. Mnóstwo szkół, ośrodków, specjalnych miejsc, gdzie ludzie jadą albo długo idą, aby się nauczyć medytacji. Szukają u buddystów, u hinduistów, u taoistów czy zenistów i gdzieś tam jeszcze. Ciągle czują się niepełni, albo raczej nienapełnieni.
Także chrześcijańskie ośrodki bywają nieźle oblegane. Dla przykładu na rekolekcje, w którymś z domów rekolekcyjnych ojców jezuitów, trzeba czekać dobrych kilka miesięcy, a nieraz i nawet rok lub więcej.
O co tu chodzi w tym czasie, kiedy to najważniejsza jest medytacja? Oj, nie taka łatwa sprawa. Łatwiej przedrzemać pół godziny na klęczniku, niż piętnaście minut prawdziwie zanurzyć się w medytacji. Czasem lata mijają i... nic! Nie wychodzi! W pewnym momencie zwyczajnie rezygnujemy.
Nie jest dobrze, gdy się porzuca medytację i zostawia na poboczu drogi. Tak samo jak nie jest źle, gdy ktoś się jej trzyma, mimo braku widocznych efektów. Medytacja chyba jak każda modlitwa, nie jest dla efektów. Przede wszystkim jest otwarciem: otwarty umysł, który powoli zapomina o sobie, otwarte pragnienia, które nie szukają siebie, otwarte serce, które nie kręci się wokół siebie.
Otwarcie jest w medytacji bardzo ważne, choć nie jest łatwe, bo człowiek lubi robić karuzelę wokół własnej osi. To wymaga trochę wysiłku, ale nie należy go żałować. Wystarczy stanąć, usiąść, uklęknąć, a nawet paść na ziemię i pozwolić, aby z nas wypłynęło to wszystko, co jest w naszym środku. Niech płynie, nie żałować czasu na ten pierwszy etap. Ten strumień, najpierw jest bardzo chaotyczny, z biegiem czasu zaczyna się wszystko uspakajać.
Drugi etap to zrozumieć i przyjąć, że ktoś jest przy nas obecny, że ktoś jest z nami. Obecność jest w medytacji następnym ważnym elementem, który czyni ją żywą, pulsującą, a nie – jak to w wielu religiach bywa – bierną obojętnością. Miłość na coś takiego nie pozwoli. Miłość chce być obecna, i to w całej pełni. Obecność jest wyrazem miłości, która była, która jest i która przychodzi. Tym bardziej jeśli sobie uświadamiamy, że ta obecność jest osobą, jest Jezusem Chrystusem, Synem Bożym i Synem Człowieczym zarazem.
I tu zaczyna się przenikanie! Bóg przenika mnie całego, ja staram się wnikać w sprawy Boże. Czy aby jest to możliwe? Jest, bo Chrystus się o to postara, zwłaszcza kiedy wylewa na nas swojego Ducha Świętego, który zaczyna żyć, oddychać w nas, który zaczyna formować w nas środowisko Boże. W świetle Ducha Świętego Jezus prowadzi nas do Ojca i w ten sposób medytujący człowiek odnajduje siebie w samej istocie Trójcy Przenajświętszej, gdzie słowa się kończą, zaś pozostaje nieogarniona obecność i uwielbienie. Reszta nie jest ważna.
Święty Arnold, założyciel dzieła misyjnego w Steyl, powiedział prosto: „Medytacja, rozmyślanie jest sercem życia zakonnego”. Nie da się go niczym zastąpić. To podstawowa moc, która sprawia, że wszelkie działanie staje się Bożą inicjatywą i Bożym błogosławieństwem, uwielbieniem Trójjedynego Boga. Wtedy też Bóg objawia się innym, zaprasza do siebie przez nasze niedoskonałe czyny i działania.
W innym miejscu o. Arnold pisze tak: „W uwielbianiu Bożego Majestatu należy połączyć miłość z pokorą. (...) Niech Bóg czyni z nami co Mu się żywnie podoba”. Wpatrując się w życie św. o. Arnolda zauważamy, że bardzo często był zatopiony w medytacji, głęboko zanurzony w Bogu w Trójcy Jedynym, a z drugiej strony tysiące aktywności, które owocowały niewiarygodnie obficie.