Z cyklu "Wierzę i co dalej?"
Zadaj sobie jedno proste pytanie: „kto albo co inspiruje mnie do wyjścia z tłumu i codziennych przyzwyczajeń, aby szukać Prawdy?” Rozejrzyj się wokoło siebie i zrób listę osób czy wydarzeń, które w jakiś sposób zainspirowały Cię kiedykolwiek do poszukiwania Prawdy.
Jedno jest pewne, wypracowane schematy myślowe i codzienne nawyki nie inspirują człowieka do jakiejkolwiek zmiany. Wyjście z tłumu jest pewnego rodzaju zmianą. Innymi słowy, życie to proces ciągłego „umierania” dla tego, co „stare” i rodzenia się dla tego, co „nowe”.
Osoba, która osobiście spotkała i poznała Boga inspiruje nas do wyjścia z tłumu. Tak stało się w przypadku Samarytanki (J 4, 39). Doświadczyła miłości Boga i tylko nią się podzieliła. Miłość ze swej natury nie zgadza się z ograniczeniami logiki, która kontroluje nasze działania poprzez wypracowane schematy myślowe i przyzwyczajenia.
Marnotrawny syn wrócił do domu ojca, ponieważ tam, u jego boku, doświadczył miłości (Łk 15, 11-31). Wygrzebał się z niewoli i ciemności grzechu i poszedł do domu ojca, który w pełni przywrócił dar jego godności (Łk 15, 22).
Choroba czy śmierć bliskiej osoby często sprawia, że człowiek ucieka z tłumu codziennych przyzwyczajeń, aby odzyskać sens życia. Ślepota Bartymeusza sprawiła, że nie słuchał tłumu, który nastawał na niego, żeby umilkł (Mk 10, 48). Wręcz przeciwnie, jeszcze głośniej wolał: „Synu Dawida, ulituj się nade mną!”. Został uzdrowiony, spotkał się z Bogiem, ponieważ wyszedł z tłumu. Porzucił stare schematy, ponieważ poznał Prawdę i poszedł za Chrystusem (Mk 10, 52).
Martin, zatrzymał się. Tłum ludzi napierał go ze wszystkich stron, więc wycofał się. Usiadł na ławce w parku. Przez chwilę obserwował pędzących gdzieś ludzi. Śpieszyli się, takie przynajmniej sprawiali wrażenie. Nie rozmawiali ze sobą, byli zajęci samymi sobą.
- Czy mogę się przysiąść? - głos młodego mężczyzny wyrwał Martina z chwilowej zadumy. – Wszystkie ławki wokół są zajęte, a ja jestem zmęczony.
Martin spojrzał na mężczyznę. Miał około 40 lat, długie włosy, nieuczesane, ale czyste. Ubranie było pokryte kurzem, ale nie brudne. Był nieogolony, pod zarostem spostrzegł jakby cienie rysów cierpienia. W jego oczach rozpoznał błysk, coś w rodzaju budzącego się życia.
- Mam na imię Martin – wyciągnął dłoń. Nigdy nie zawierał znajomości w publicznych miejscach.
- John – mężczyzna odpowiedział nieco zachrypniętym choć mocnym głosem.
Milczeli przez chwilę. Martin nie wiedział co powiedzieć. Mężczyzna wyciągnął nogi i zamknął oczy.
- Widzę, że jest pan wędrownikiem – przerwał milczenie. – Coś w rodzaju pielgrzyma.
- Pielgrzyma? – mężczyzna uśmiechnął się. – Ciekawe spostrzeżenie. Ja idę, po prostu idę.
- Musi to być długa podróż – zauważył Martin. – Wiele dni już pan idzie?
- Naprawdę chce pan poznać moją historię? Czy jest pan po prostu grzeczny?
- Nie, naprawdę ciekawią mnie ludzie, którzy robią coś innego.
- Trwa to już cztery lata – John rozpoczął. – Dokładnie cztery lata, pięć miesięcy i dwa dni temu wyszedłem z mego rodzinnego domu.
Jego głos nieco zadrżał. Martin spojrzał na niego z nieukrywanym zaciekawieniem. Obudziło się w nim coś w rodzaju zadumy. Poczuł potrzebę poznania jego historii.
- Ponad cztery lata jest pan w drodze – wyszeptał. – Cztery lat pieszo, dlaczego?
- Dlaczego? Wszyscy zadają to samo pytanie – uśmiechnął się John. – Wielu nie potrafi zrozumieć życia bez tłumu i przyczajeń.
- Nie ma co się dziwić – odpowiedział Martin. – Wszyscy jesteśmy w mniejszym czy większym stopniu niewolnikami tłumu. Dlaczego idziesz?
- Zdarzyło się coś w moim życiu, z czym nie mogłem sobie poradzić. W jednej chwili świat przewrócił się do góry nogami. Wszystko straciło senes. Totalna pustka i beznadzieja. Po prostu nie chciało mi się żyć. Cierpienie powoli niszczyło moje życie.
- Tragedia? – automatycznie zapytał Martin.
- Tak, to była tragedia.
John chwilę milczał, wreszcie opowiedział dokładnie, co wydarzyło się w niedalekiej przeszłości.
- Było to niedzielne popołudnie. Wybraliśmy się całą rodziną - żona i troje dzieci - na wycieczkę poza miasto. Kierowca nadjeżdżającej ciężarówki miał zawał serca, stracił kontrolę i czołowo uderzył w nasze auto. Na miejscu zginęli żona i dwoje dzieci. Trzecie umarło w szpitalu po czterech dniach. W jednej chwili straciłem wszystko. Doświadczenie totalnej pustki wypełniło moje serce, umysł i duszę. Nie miałem po co żyć. Bliskie osoby próbowały obudzić w mnie światełko nadziei. Im bardziej próbowali, tym bardziej zamykałem się w sobie. Odrzuciłem Boga, w którego wierzyłem, albo tak bynajmniej mi się wydawało. Mijały dni, tygodnie, miesiące. Ból i cierpienie stały się jakby drugim moim ja. Chodziły za mną jak cień. Pierwsze miesiące odizolowałem się totalnie od wszystkich. Następnie rzuciłem się w wir pracy. Im bardziej uciekałem tym bardziej przeżywałem pustkę i beznadzieję. Pewnego dnia, było to jesienne popołudnie, wyciągnąłem z garażu mały wózek na czerech kolach. Zrobiłem dokładny przegląd i zapakowałem na niego potrzebne przedmioty codziennego użytku. W nocy, dokładnie o północy, zamknąłem drzwi. Do dużej koperty, którą wrzuciłem do skrzynki, włożyłem klucze i krótki list do bliskiej rodziny. Narzuciłem kaptur na głowę i ruszył w drogę. Było ciemno, padał deszcz. Logika protestowała, ale nie potrafiła mnie zatrzymać. Nie miała żadnych argumentów. Szedłem. Mijały dni, mijały noce. Mijały tygodnie, miesiące i lata, a ja ciągle szedłem.
- I co, znalazłeś rozwiązanie? – Martin przerwał długą chwilę milczenia. – Znalazłeś pokój i radość duszy, serca i umysłu?
- Pokój duszy? - John uśmiechnął się. - Czym jest pokój duszy bez Boga?
- Nie wiem – Martin odpowiedział automatycznie.
- Ludzie szukają szczęścia, szukają pokoju i miłości. Wielu wręcz biegnie za szczęściem, komfortem, bezpieczeństwem tam, gdzie go nie ma. Wiesz, gdzie jest ich podstawowy błąd? – spojrzał na Martina. – Oni szukają tego wszystkiego dla siebie i w sobie. Im bardziej zamykają się we własnym świecie, tym bardziej przeżywają lęki, niepokoje, rozczarowania i depresje. Dlaczego?
Martin milczał.
- Bez Boga wszystko jest iluzją – John powiedział z przekonaniem. - Nie ma pokoju, sprawiedliwości i radości w Duchu Świętym tam, gdzie nie ma Boga.
- Odnalazłeś Boga? – zapytał Martin.
- Jak na ironię, On cały czas był ze mną – John uśmiechnął się nieznacznie. – On mnie nigdy nie opuścił. To ja odwróciłem serce, duszę i umysł od Boga.
- Jak Go odnalazłeś? – napierał Martin.
- Ruszyłem w drogę. Nie wiedziałem, gdzie idę, nie wiedziałem czego szukam. Wyszedłem z ciemności moich starych schematów myślowych i przyzwyczajeń. To one odrzuciły Boga, bo ja - w głębi serca i duszy - nigdy nie odrzuciłem.
- Czyli prawda jest taka, że On jest zawsze z nami – westchnął Martin.
- Zawsze, a kiedy my uciekamy, On podwaja dar swojej łaski. Czy wiesz, że tylko w Bogu człowiek poznaje prawdę o sobie?
John wstał i pożegnał się. Wtopił się w tłum ludzi. Ruszył w drogę.
Samarytańska kobieta zainspirowała wielu. Nie intelektualnymi spekulacjami o Bogu, ale osobistym doświadczeniem i spotkaniem z Chrystusem. W obecność Boga i z Bogiem człowiek poznaje i przeżywa prawdę o samym sobie.
Nowa perspektywa poznania Prawdy to nie wypracowane schematy myślowe, logika, przyzwyczajenia i wyznaczone cele, ale trwanie do końca. Tylko ten, kto wytrwa do końca – jak mówi Chrystus - będzie zbawiony (Mk 13, 13). A zbawienie duszy jest fundamentalną prawdą o człowieku.