Świat według werbistów

BLOG

„Przyszedłem ogień rzucić na ziemię”, czyli historia pewnego ogniska
Fot. Alexei_other (za: www.pixabay.com)

„Przyszedłem ogień rzucić na ziemię”, czyli historia pewnego ogniska

Moje rozmyślanie zacznę od pewnej starej historii. Otóż po zaledwie trzech latach pobytu w zgromadzeniu, a dokładnie w 1989 roku, otrzymałem możliwość wyjechania do Argentyny na dwuletnią praktykę misyjną. To był trudny, ale i piękny czas. Bo tak już bywa, że trudne czasy, które dobrze się skończyły, wspominamy chyba najlepiej.

Miejsce mojej praktyki było szczególne – biedne przedmieścia Buenos Aires. Razem z innymi klerykami mieszkaliśmy wśród bardzo prostych ludzi i w bardzo prostych warunkach.

Były wtedy dwie takie wspólnoty. Przez pewien czas tą drugą wspólnotą zajmował się ojciec Kazimierz Grabowski. Podjął on inicjatywę, żeby nieco upiększyć teren przed domkiem, gdzie mieszkała wspólnota. Dobry pomysł, bo przed domkiem było niby stare ogrodzenie, ale przerośnięte drzewkami i krzewami. Były oczywiście opinie, że powinniśmy żyć jak ludzie biedni, że powinniśmy się do nich upodobnić. Ale problem jest trochę inny. Chodzi o pewien model życia. Jeżeli poprawa życia jest związana nie tyle z pieniędzmi, co z przykładem, że można inaczej i lepiej, to czy nie należy tego stylu promować? Doświadczenie pokazuje, że biedni ludzie chcą się rozwijać i inwestować również w swoje otoczenie. Zmiany, zaproponowane przez o. Grabowskiego nie były duże: wykarczować drzewka i krzewy, wykopać mały fundament, zabetonować słupki, zamontować siatkę. Chodziło o nie więcej niż 15 metrów ogrodzenia.

Kiedy zakończyliśmy karczować te chaszcze, to okazało się, że powstała dosyć pokaźna górka. Orientacyjnie 10 metrów długości i 3 metry wysokości. Po skończonej pracy przyszło nam czekać trochę na kolację. Jednemu współbratu, Hiszpanowi, przyszło do głowy, żeby podpalić tę kupę gałęzi, bo co niby z nią robić? Zaczął podkładać gazety, polewać benzyną, ale wszystkie te działania były bez skutku. Gałęzie były zielone i nie paliły się. W końcu nasz hiszpański współbrat zrezygnował. Ale kolacja jeszcze nie była gotowa. Ponieważ było trochę nudno, więc przejąłem pałeczkę. Ja też zapragnąłem podpalić tę stertę gałęzi. Znowu polałem ją naftą – bez efektu. Nafta się wypaliła, gałązki poczerniały i... koniec.

A kolacja wciąż nie gotowa! Znowu nuda. Wtedy, nie wiadomo dlaczego, pomyślałem, że może nie trzeba podpalać wszystkiego, a po prostu spalić tylko suche gałązki. I zacząłem szukać w tej stercie suchych gałązek, żeby zrobić z nich ognisko. Przy czym ognisko zrobiłem - chyba nieświadomie - pod świeżymi gałązkami. Podpaliłem je, suche gałązki zapaliły się. W końcu jakiś pozytywny efekt wysiłków! Ucieszyła mnie ta sytuacja! Zacząłem więc szukać więcej suchych gałązek. Znalazłem jeszcze ileś tam, ale szybko okazało się, że już zaczynają się kończyć. Wtedy zaryzykowałem i podłożyłem do powstałego pod gałęziami ogniska gałązki jeszcze wilgotne. Ku mojemu zdziwieniu, siła ognia zaczęła pożerać również te półsuche pędy.

W końcu przyszedł najważniejszy moment – ogień stał się taki silny, że jakby dla niego już było wszystko jedno, czy suche, czy mokre gałęzie - zaczął zjadać wszystko! Proszę sobie wyobrazić taką płonącą górę gałęzi! Ogień na kilka metrów, dym na kilkanaście, albo więcej! Jeśli nie przyjechała straż pożarna, to chyba tylko dlatego, że była to bardzo biedna dzielnica Buenos Aires. Natomiast widok był niezapomniany! Kiedy wszystko spłonęło, pozostała górka żarzących się węgli długa na 6 metrów, a wysoka na 30 cm.

Kiedyś wspominałem tamto zdarzenie i pomyślałem, że to może być alegoria procesu budowania wspólnoty chrześcijańskiej. W Polsce jeszcze ciągle dominuje model parafii „usługowej”. Ludzie chodzą do kościoła, spowiadają się, przystępują do innych sakramentów. Nie ma urodzin bez chrztu, nie ma śmierci bez pogrzebu. Ale pozostaje pragnienie większego zaangażowania, tęsknota za chrześcijaństwem bardziej gorliwym, świadomym, przekonanym i służebnym. Tylko jak zbudować taką wspólnotę?

Inicjatywy duszpasterskie często przypominają owo „podpalanie benzyną zielonych gałęzi”. Zapraszamy ciekawego rekolekcjonistę, organizujemy koncerty itd. A sekret jest chyba bardziej w znalezieniu ludzi „zdolnych przyjąć ogień” i stworzenie z nich swego rodzaju „ognisk Ducha” - grup żyjących wiarą w różnych wymiarach życia parafialnego i społecznego. W modlitwie, liturgii, katechizacji, duszpasterstwie dzieci, młodzieży, rodzin, w posłudze biednym i samotnym, w mass-mediach, w sprawach gospodarczych – wszędzie potrzebni są tacy ludzie. I to oni tworzą obraz parafii.

Wbrew pozorom, tych ludzi wcale nie trzeba szukać daleko. Przez lata swojego posługiwania byłem w różnych parafiach i zawsze znajdowały się takie „suche patyki” zdolne przyjąć ogień. To byli ludzie dotknięci łaską, którym zależało na Panu Bogu, na Kościele i na konkretnej posłudze bardziej niż innym. Pytanie tylko czy my, kapłani i bracia, ludzie odpowiedzialni za duszpasterstwo, jesteśmy w stanie otworzyć się na nich i dać im przestrzeń, by mogli płonąć? Oby nie do nas odnosiły się słowa św. Pawła: „Ducha nie gaście!” (1Tes 5, 19).

arrows02 Dariusz Pielak SVD, Rosja