Świat według werbistów

BLOG

Serce na swoim miejscu
Wnętrze kościoła w opactwie tynieckim (fot. Maciej Baron SVD)

Serce na swoim miejscu

Piszę te słowa w Tyńcu, w benedyktyńskim opactwie, które szykuje się w cichy i dyskretny sposób do uczczenia 980 lat istnienia. Tego oficjalnego, potwierdzonego dokumentami i datami w nich zawartymi.

Powoli kończą się rekolekcje dla księży, które w kilku odsłonach są tu organizowane co roku. W wieczór rozpoczęcia spadł śnieg, chwycił mróz. Zakole Wisły i wysoka skarpa, na której wznoszą się zabudowania opactwa, o świcie spowija gęsta mgła. I cisza. Mimo bliskości głównych dróg i wielkiego miasta, jest tu niezmiennie cicho.

Ta cisza udziela się wszystkim, tym przebywającym na rekolekcjach, tym, którzy przejazdem tylko zaopatrują się w klasztorne dobroci czy nawiedzającym kościół, który jest także parafialną świątynią dla okolicznych mieszkańców.

Program rekolekcji bardzo prosty, po benedyktyńsku prosty. Oficjum, dwie konferencje, posiłki i czas na osobistą modlitwę czy odpoczynek.

Kiedy wchodzi się do tynieckiego kościoła, można przeżyć lekki szok. Całe wnętrze, nawa, prezbiterium, chór są dokładnie zabudowane setkami metrów solidnych, stalowych rusztowań i podestów. Nie widać sklepienia, nie widać filarów, nie widać ambon i bocznych ołtarzy. Wszystko przykrywa gęsta sieć rurek, desek i drabinek, po których w ciągu dnia przemieszczają się ludzie starający się przywrócić świątyni piękno i blask. Jednocześnie świątynia zachowała funkcjonalność. Ławki są ciasno ustawione. Spomiędzy rusztowań zwisają żyrandole, dające nieco skąpe światło. Nawet w ciągu dnia najjaśniejszym punktem wnętrza jest pokaźna czerwona lampa, wisząca w środku prezbiterium, nad tabernakulum. I tonące w półmroku stalle mnichów, w których niezmiennie od tysiąca lat gromadzą się na oficjum, zasiadając jak zawsze w dwóch chórach, naprzeciwko siebie.

W pierwszej chwili, we wtorkowy wieczór, kiedy zamknąłem za sobą drzwi kościoła i zająłem miejsce, nie mogłem się w ogóle skupić na modlitwie. Rozpraszały mnie te rusztowania, folie, brak światła. Ale trzeciego dnia zacząłem widzieć inaczej.

Sercem i kręgosłupem dnia w benedyktyńskiej wspólnocie jest liturgia godzin, siedmiokrotnie gromadząca wspólnotę. To od niej wszystko się zaczyna i na niej się kończy, dzień po dniu. To ona organizuje porządek dnia i wyznacza miejsce wszystkim pozostałym aktywnościom i spoczynkowi. Niezmiennie od stuleci. Nic nie jest w stanie zatrzymać tego świętego rytmu, nic go nie zakłóca. Jest rzeczywiście jak bicie serca, podstawowa oznaka życia.

I kiedy półgłosem włączaliśmy się w recytację Psalmów, zauważyłem, że całe to morze żelastwa, które pokryło od wewnątrz kościół klasztorny, także wpisało się w ten rytm. Zauważyłem, z jaką pieczołowitością zostały zamontowane rury, belki i podesty, otulając wiekowe elementy wnętrza, wydobywając to, co dla rytmu dnia niezbędne, ambonki, pulpit, lampkę nad głową kantora, kredens na którym stoi woda święcona i kropidło. Jakby nawet ta stal gięła się przed tym niezmiennym rytmem, biciem serca tego miejsca, tej wspólnoty.

Życie przyciąga. To bicie serca przyciąga. Na biurku mam informator opactwa z ofertą na najbliższe pół roku. Ponad czterdzieści wydarzeń, serii rekolekcji, między innymi dla małżeństw, narzeczonych, osób w kryzysach, rodzin, które utraciły dziecko, duchownych, chcących przeżyć rekolekcje w duchu lectio divina, starszych, chorych, chcących uczyć się modlitwy. I wszystkie cieszą się popularnością. Przez bramę niską i wysoką opactwa dzień po dniu przejeżdżają i przechodzą ludzie, których wobec tak wielu przejawów śmierci w świecie przyciąga ten spokojny rytm serca tego miejsca.

Zapytałem prefekta domu gości, jak im się to wszystko udaje. Odpowiedział prosto, po benedyktyńsku: zanim za cokolwiek się zabierzemy, sprawdzamy, czy serce jest na swoim miejscu. Bez tego nie ma życia.

arrows02 Maciej Baron SVD