Nie będę oryginalny. Bo o czym, jak nie o Mundialu? Nie będę się pastwił nad występami naszych czy obcych. Po prawdzie piłka kopana budzi we mnie mniej więcej podobne emocje jak wodne polo. Ale od wielkiego dzwonu patrzę. Częściej słucham, bo jestem dzieckiem radia. Nie dosłownie, ma się rozumieć. I dziś świadomie odcinam nadmiar bodźców, wylewający się zewsząd i wybieram zmysłową ascezę radia. Ale, wracam do futbolu.
Po porażce naszej reprezentacji, zanim jeszcze ostygła murawa, włączyły się wszelkiej maści mądre głowy, niektóre z mazakami, którymi wszystko nam rozrysują, inne z załamanymi rękami niezdolnymi utrzymać szklanki z wodą, taki to był blamaż. Pomiędzy ich wypowiedzi wklejony tak zwany ‘zwykły człowiek’, statystyczny Kowalski, który wysupłał kilka tysięcy złotych, ubrał się od stóp do głów w barwy narodowe (mógł poczekać, koszulki reprezentacji teraz będą pewnie jako gratisy), kupił bilet na samolot, kupił bilety na mecze i nastawił się na fiestę.
I ten statystyczny Kowalski, jak się to mówi uderzył mnie (znów – nie dosłownie), kiedy wychodząc po meczu ze stadionu, albo czekając na nocny bus ze strefy kibica natknął się na kamerę którejś telewizji czy radiowy mikrofon. Zafascynował mnie. Szczerze. Dawno nie widziałem tak wielu ludzi, którzy byliby dogłębnie poruszeni tym, co właśnie przeżyli. Dawno nie widziałem tylu ludzi, w których wciąż byłoby żywe to, w czym przed paroma jeszcze chwilami uczestniczyli. Nie jest ważne, że większość tych wypowiedzi to było usypywanie gruzu zdruzgotanych snów o potędze. Dla mnie ważne było to, ile żaru, ile ducha i emocji uwieczniła kamera, zapisał dyktafon.
Zatem nie umarła w nas zdolność autentycznego przeżywania. Potrafimy nie tylko biernie ‘paczeć’, ale też zdobyć się na wpuszczenie tego, co ‘paczę’, w czym uczestniczę, do węwnętrz. Pozwalam, żeby to mną od środka zakotłowało, godzę się na nieznane. Jestem w stanie zaufać nieznanemu.
A potem zestawiłem tą ludzką rzekę opuszczającą stadiony w dalekiej Rosji, czy mniejsze strumyczki choćby w lubelskiej strefie kibica z obrazem, na który patrzę znacznie częściej, niż na sport w TV. Mianowicie, zestawiłem ten sportowy obraz z obrazem ludzi opuszczających kościoły po niedzielnej mszy, która, jak dobrze wiemy, powinna nie trwać dłużej niż połowa meczu w piłkę nożną i to bez doliczonego czasu gry. Gdyby postawić kamerę i mikrofon… I zapytać wychodzących o odczucia związane z tym, czego właśnie doświadczyli – co by zostało w pamięci urządzenia?
Stadion piłkarski i nawę kościoła powinno łączyć jedno. Nie, nie wuwuzele i gorący doping do końca, ale żywa świadomość uczestnictwa. Zaangażowanie wykraczające poza bierne ‘paczenie’ na akcję dziejącą się przed oczami. Przyzwolenie na otwarcie wewnętrznych drzwi, by mną ‘załomotało’, by we mnie żyło to, w czym uczestniczę długo po ostatnim gwizdku i ostatnim amen. Bo Bóg mi świadkiem, że (tym razem dosłownie) o Niebo więcej dzieje się na każdym ołtarzu, niż na wszystkich meczach Mundialu. Nie tylko tych z udziałem naszych chłopaków.