W te listopadowe dni przypomina mi się piosenka, którą nuciliśmy w szkole średniej. Popularna wtedy grupa TSA śpiewała:
Idąc cmentarną aleją szukam ciebie, mój przyjacielu
Odszedłeś, bo byłeś słaby jak suchy liść...
I o tym, w dużej mierze, jest listopad.
Idziemy na cmentarze nie tylko z obowiązku czy w dowód wdzięczności. Prowadzi nas tam tęsknota. Ona jest wyznacznikiem naszej relacji, która, choć się przerwała, nadal trwa. Idziemy także pielęgnować pamięć. To dzięki niej to, co było, wciąż jest i odtwarza się przed nami jak film. Taki trochę szarpany i czasami nieostry, jakby ze Starego Kina. Może dlatego, że tyle razy był już odtwarzany.
Mimo tych niedoskonałości, dotyka nie tylko naszych oczu, ale przywołuje zapachy, dźwięki i emocje. Porusza nas od środka. To wszystko jest jednak zaprawione sporą dozą smutku. I nic dziwnego. W staropolszczyźnie miejsce to nazywano smentarzem, zapewne od słowa smętek, czyli smutek. A więc ludzie przychodzą tu także po to, aby się smucić.
Ten smutek wypływa również z tego, że całe życie człowieka zostaje sprowadzone do dwóch dat. W dodatku żadna z nich od niego nie zależała. A przecież każdy grób skrywa niepowtarzalną i bogatą historię. Ileż w niej zwrotów akcji, uniesień, stoczonych bitew, wielkich chwil i tych całkiem pospolitych. Ileż energii wkładanej w każdy oddech, w każde marzenie. I teraz to wszystko "jak suchy liść"?
Mam wiele pięknych zdjęć zrobionych na warszawskich Powązkach i na Pęksowym Brzysku w Zakopanem. Wybrałem jednak to, z Papui Nowej Gwinei. Jest w dużym kontraście do naszych cmentarzy i do listopadowej aury. Może dzięki temu daje dobrą odpowiedź na niewypowiedziane na głos pytanie, które stawia nam każdy cmentarz. To pytanie brzmi: "Co dalej?"
Na Cmentarzu Wojennym w Bomana, na peryferiach stolicy kraju, Port Moresby, zostało pochowanych 3824 żołnierzy Brytyjskiej Wspólnoty Narodów. Zginęli podczas ostatniej wojny światowej z rąk Japończyków. Polegli w różnych miejscach i okolicznościach. Sprowadzeni tutaj, zdają się odpoczywać po bitwie. Może w czasie ich pochówku mówiono "Śpijcie w pokoju", albo "Wieczny odpoczynek racz im dać, Panie". To by wpisywało się w łacińskie coemeterium, które czerpiąc z greckiego oryginału, nazywa cmentarz "miejscem spoczynku" albo "miejscem snów".
699 grobów to groby bezimienne, aczkolwiek nie do końca. Na każdym z nich widnieje napis "Known unto God" (Znany Bogu). W takim razie, mimo że nikt tu nie przychodzi (za wyjątkiem turystów i fotografów), aby szukać przyjaciela, zapalić znicz, pomodlić się, to jednak ich historie nie są zapomniane. Bóg nieustannie ogląda ich życie. O tym przecież jest tęsknota.
Chociaż to cmentarz, to jednak na zdjęciu trudno doszukać się smutku. Zieleń kojarzy się nam z nadzieją, a jej soczystość z radością życia. Jednak najwięcej do powiedzenia ma niebo. Jakże przyjazne i przywołujące najpiękniejsze wspomnienia z wakacji, które przeżywaliśmy zasłużenie po roku mozolnej nauki. Jest takie bliskie, na wyciągnięcie ręki, choć to całkiem inny świat: ulotny, duchowy, czysty. A jednocześnie bardzo dynamiczny i pełen życia; podobny do chmur, które ciągle się przemieszczają i przybierają różne kształty, stając się zaprzeczeniem naszych modlitw o wieczny pokój.
Nagrobki wyglądają jak armia ustawiona w równe szeregi i gotowa do wymarszu. Potrzeba tylko, żeby zagrała trąbka. I zagra. I Ten, który zna, przywoła nas do siebie.