Kiedyś robienie zdjęć było procesem dość skomplikowanym i czasochłonnym, a przy tym z dużą dozą nieprzewidywalności. Fotografować należało roztropnie, bo na filmie mieściło się najwyżej 36 klatek. Potem trzeba było to wszystko oddać do zakładu fotograficznego. Po tygodniu można było zgłosić się po odbitki. Często efekt był daleki od oczekiwań.
W 7. klasie podstawówki, dzięki wsparciu rodziców, założyłem ciemnię w naszej piwnicy. Chciałem samemu mieć wpływ na cały proces, a przede wszystkim go przyspieszyć. Udało się, ale tylko częściowo. Trzeba było przecież przygotować wszystkie preparaty w odpowiedniej temperaturze, wywołać film, wysuszyć go; podobnie z odbitkami. To wszystko trwało i wystawiało cierpliwość na próbę, ale też uczyło jej.
Dzisiaj, to co innego. Tuż po naciśnięciu spustu migawki, na ekranie z tyłu aparatu ukazuje się zdjęcie. W tym samym momencie, za pośrednictwem mediów społecznościowych, można podzielić się nim z całym światem. Wszystko od razu i bez czekania.
Jednak epoka natychmiastowości, w której obecnie żyjemy, zaczęła się dużo wcześniej. Myślę, że u jej początków stało wynalezienie i upowszechnienie kawy rozpuszczalnej w pierwszej połowie XX wieku. W oryginale taka kawa nosi nazwę instant coffee, czyli kawa natychmiastowa. Chodziło więc o to, aby jak najbardziej skrócić proces czekania, by od razu można było raczyć się ulubionym napojem. Potem pojawił się fast food, coraz szybsze środki transportu, internet, komórka i wspomniany aparat cyfrowy.
To wszystko ma wpływ na nasze codzienne życie. Wystarczy na przykład popatrzeć na ludzi stojących na czerwonym świetle. Ile w nich nagłej niechęci do tego koloru, wewnętrznego oburzenia, że musieli się zatrzymać; ile zniecierpliwienia w naciskaniu guzika zmiany świateł. A to tylko kilkanaście sekund. Często i to jest za dużo. Ostatnio dowiedziałem się, że jeśli jakaś strona w internecie nie otworzy się w ciągu pięciu sekund, to większość ludzi rezygnuje z jej obejrzenia.
Ta niecierpliwość przekłada się także na sprawy wiary. Jeśli Bóg nie wysłuchuje nas natychmiast, to zwykle dajemy sobie z Nim spokój. Przecież wszystko musi wydarzyć się od razu.
W dużym kontraście do takiego nastawienia jest to zdjęcie. Zrobiłem je w Indiach, nad Zatoką Bengalską, a konkretnie w Puri. To miasto słynie nie tylko z jednej z najważniejszych dla hinduistów świątyń, ale także z pięknych zachodów słońca, które przyciągają turystów. Wzdłuż plaży wybudowano dla nich mnóstwo hoteli. Zapewne mieszkanką jednego z nich jest ta kobieta. Rozsiadła się na rozgrzanym piasku i patrzy w kierunku zachodzącego słońca. Robi się coraz chłodniej, więc otuliła się materiałem, który idealnie wtapia się w kolory tej pory dnia.
Nic nie dzieje się tutaj natychmiast. Niczego nie da się przyspieszyć. Odwieczne, naturalne procesy dokonują się według własnego tempa. Monotonia wędrujących tam i z powrotem fal jeszcze bardziej to podkreśla.
Kobieta najwyraźniej poddała się temu i czeka. Czy na to, aż słońce skryje się za horyzontem, nagradzając cierpliwych obserwatorów coraz to nową paletą barw? A może na coś więcej? Na miłość, bliskość (jest przecież sama), odkrycie sensu dziejących się spraw, na Boga? Trudno powiedzieć. Jednak niewątpliwie jej czekanie stawia czoła epoce natychmiastowości. Pokazuje, że nie da się wszystkiego spowodować jednym przyciskiem. Bo to, co najważniejsze potrzebuje czasu i cierpliwości. Niektórych procesów nie da się przyspieszyć.