Z cyklu "Taki mamy zwyczaj"
Wchodzę do sklepu z biżuterią. Interesuje mnie zakup zegarka. Obserwuję ciekawą propozycję wielu modeli umieszczonych na wystawie. Upatruję taki, który bardzo mi się podoba. Zerkam na cenę. Zawsze ten sam problem. Jest za wysoka. Nie poddaję się i pytam odważnie sprzedawcę: - Ile Pani może obniżyć za ten zegarek?
Pani robi zaskoczoną minę. Źrenice prawie wyskakują jej z orbity. Głowę wychyla w górę i chwyta nerwowo oddech. Spogląda na mnie z presją wyrzutu wypowiadając krótko i zdecydowanie: - To nie targ! Cena jest nie do zmiany!
- No tak... w sumie ma rację – tak sobie myślę. Jest mi głupio, że w ogóle wypaliłem z tym pytaniem, wystawiając się na ośmieszenie.
Czy tak pozostanie na zawsze, że miejsce sprzedaży będzie tak wyrachowane. Wchodzisz i płacisz, a jak nie jesteś zadowolony z ustalonej ceny, to nic tu po tobie. Jakikolwiek dialog będzie miał sens o tyle, na ile mieścisz się w strefie „kup teraz”.
Coś nie daje mi jednak spokoju w tym temacie. Tak, to prawda. Niezapomniane chwile, kiedy moja europejska głowa musiała przestawić się i na różny sposób doświadczać INNEGO zwyczaju. Wydawał się nachalny, tak bardzo obcy, ale dziś za nim tęsknię. Dlaczego?
Znalazłem się w 2002 roku na ogromnym targowisku w Lomé, w Afryce Zachodniej. Poszedłem ze znajomymi, ot tak, zarzucić okiem na to, co jest do kupienia. Iść na targ chcąc tylko popatrzeć?! Z taką postawą nieświadomie stałem się po chwili ofiarą śmiesznej sytuacji. Wystarczyło, że spojrzałem na jedną tunikę, by sprzedawca uznał, że jestem zainteresowany tematem. Nie przekonywało zarzekanie się, czy zdecydowane gesty odmowy. Facet gonił za mną i wciąż pytał jaka jest moja propozycja ceny. Zachwalał produkt, nadal biegł w rytm mojego, przyspieszonego kroku. Ratowałem się w końcu bezpośrednią uwagą, że po prostu ta rzecz mi się nie podoba, bo to nie ten wzór, itp.
To nie zrażało rozmówcę, który oferował, że wspólnie możemy udać się do jego kolegi nieopodal. Ten zapewni całą paletę wyboru, która na pewno mnie zadowoli. Taki „spacer” trwał do dwustu metrów. Musiało się skończyć na kategorycznym „NIE”, który dziś – jakiś dziwny traf - przypomina mi stanowczą odmowę pani od zegarków.
Po kilku latach pracy w Afryce zrozumiałem, że niedobrze jest pozostawić negocjację niezamkniętą. W targowaniu chodzi o to, aby się dogadać. Brak dobrego finału negocjacji jest jakby klątwą dla sprzedającego. Świętą zasadą jest, że potrzeba „zmagania” doprowadzić do takiego punktu, aby obie strony były zadowolone. Pewnie nie zawsze się to uda, ale istotną sprawą jest kontakt z osobą. Spotkanie.
To prawda, że przy targowaniu używa się różnych trików, argumentów i porównań. Takie są realia. Niezorientowany obcokrajowiec może pierwszy stać się ofiarą kilkukrotnie zawyżonej ceny. Moje doświadczenie pokazuje jednak, że zasięganie języka i wytrwała postawa, może pomóc w poznaniu wielu ciekawych ludzi. Raz wynegocjowana cena czyni mnie osobą rozpoznawalną dla sprzedawcy. Kolejnym razem nie muszę już przechodzić standardowych stopni negocjacji. Jestem już „znajomym”, któremu należy się ta lepsza cena. Z każdą wizytą na targowisku przybywa mi znajomych, a ja sam staję się tym, który jest mniej obcy. Przybywa mi przyjaznych osób, bo przy tak prozaicznej sytuacji jak zakupy, sam chcę rozmawiać, bo widzę przed sobą człowieka.
Jakie będą moje zakupy jutro? Czy spotkam w kasie człowieka, czy sam nastawiony będę jedynie na to, aby mnie obsłużono? Jak zostanę potraktowany, kiedy będę szukał okazji do dialogu? Czy moja otwartość nie zostanie czasem uznana jako dziwne przekraczanie tego, co jest standardem usługi „koszyk - półka – kasa”?
Myślę, że to wszystko zależy od nas. Nasza codzienność i jej drobiazgi wyrażane w prostych gestach, zależą od wytrwałej wiary w dobro człowieka i moc życzliwości, która pozwala nam się spotkać.