Jest kilka dni w roku, wokół których rozgrywają się nasze małe kato-wojenki. C + M + B – czy K + M + B to jedna z nich. Druga to spór o katolików koszyczkowych w Wielką Sobotę. Ile dać księdzu w kopercie po kolędzie to kolejna. Bitwa o Halloween to najmłodsze dziecko w rodzinie.
Od zagorzałych wrogów, wieszczących powszechne opętanie wszystkich świętujących w-sumie-nie-wiadomo-co, poprzez tak zwanych fajnych księży szukających, ewidentnie na siłę, jakiejś głębi w tym dniu, po ludzi zupełnie obojętnych i gotowych w imię tej obojętności zabić – temat pulsuje życiem
Mnie się trafiło w tym roku przeżyć przełom października i listopada na Wyspach, w Szkocji. I muszę przyznać, że jestem zaskoczony. Dla wielu, jeśli nie dla większości miejscowych, ten dyniowy wieczór jest jakby bliżej niezrozumiałym i poniekąd wymuszonym zwyczajem, którego genezy nie są w stanie tak do końca wskazać. Przynajmniej nie w jednej, bardziej spójnej wersji. Od „odkąd sięgam pamięcią…” przez „za moich czasów było inaczej” po „szkoda na to czasu i pieniędzy”. I zaznaczam, że nie pytałem tylko i wyłącznie frustratów.
Po ulicach jakoś tak chyłkiem przemykają smętne grupki dzieci, poowijanych w cięte z chińskiego metra kostiumy z Tesco po 6.99 funta za sztukę, eskortowane przez delikatnie znudzonych dorosłych, gapiących się w smartfony. Upiorni i szeleszczący kostiumami ‘kolędnicy’ odwiedzają wcześniej uzgodnione lokalizacje, dzielnie walcząc o swoje prawo do próchnicy. Mam wrażenie, że całe to zamieszanie jest wymuszonym ukłonem w stronę sieciowych sklepów, zawalonych chińskimi szmatkami i powycinanymi dyniami. A jedynym prawdziwym beneficjentem będzie lokalny dentysta.
Pytałem kilku dorosłych, co tak naprawdę obchodzą, świętując Halloween – i odpowiedź, która się powtarza, to: „no wiesz, Halloween… to Halloween”. Dochodzi do tego, że nawet co do pisowni nazwy ‘święta’ nie są pewni. Zupełnie jakby i dla nich zwyczaj ten był swego rodzajem kukułczym jajem, które jakimś cudem znalazło się w gnieździe i skoro jest, to trzeba się z nim jakoś obejść.
Wygląda na to, że na naszym polskim podwórku ta dziwna, upiorno–dyniowa impreza jest pompowana bardziej, niż w kulturze, którą my wskazujemy jako źródło Halloween. Jedno wydaje mi się wspólne – że dla wielu ludzi tu i tam samo ‘święto’, jak i jego aktualna postać, są terminem absolutnie pustym, na siłę wypełnianym jakąś treścią. A my tłuczemy w ten pusty termin, jak w wydrążoną dynię, z zaangażowaniem godnym spraw ważniejszych.