Wszystko brzmi jakoś tanio. I w sumie - wszystko już było. Ile można powiedzieć odkrywczych, nowych słów na dany temat? Po ilu z nich u słuchacza, czytelnika czy widza zapali się lampka „banał”, „było”? Wydaje się, że dziś bardzo szybko.
Szybko dziś może wypalić się ten, który usiłuje zabrać głos – i szybko wypalić się może uwaga, koncentracja i dobra wola u tego, kto słucha, czyta czy patrzy. Dziś zaangażowanie w cokolwiek często wypala się bardzo szybko, kończy się wraz z klepniętym ‘lajkiem’, klikniętym serduszkiem. Parę sekund i można zająć się kolejną sprawą. Wszystko płynie, rwącym nurtem, ciągle naprzód choć nie do końca wiadomo, dokąd.
To nie moje żale. Przynajmniej nie wszystkie. Choć gdzieś podskórnie pulsuje chęć, żeby się z nimi zgodzić. I w efekcie – zamilknąć. Nie z powodu braku słów, obojętności; zamilknąć z wyboru, świadomie. Uczynić milczenie swoim głosem w świecie przepełnionym hałasem. W świecie, który chce powiedzieć wszystko, na każdy temat w jednej chwili. Powierzchowność ubrana w szatę wszechwiedzy, przekrzykiwanie się ubrane w krawat kulturalnego dialogu. Opinia jak obszyty pluszem taran, dążąca do dominacji nad każdym. Bo i każdy ma dziś opinię. Na dowolny temat. Na każdy temat. I to ma opinię najlepszą, bo własną.
Kilka dni temu miałem pół godziny czasu między pociągami. Godziny komunikacyjnego szczytu na jednym z warszawskich dworców. Kupiłem kawę, znalazłem miejsce, usiadłem. Telewizor nad głową, z wyłączonym dźwiękiem krzyczał obrazami. Obok mnie siedziała grupa ludzi, usiłując jednocześnie rozmawiać i słuchać dźwięków dobywających się ze smartfonów. Gdzieś dalej ochrona dworca gasiła jakąś sprzeczkę, nieskutecznie. Nad głową fruwały komunikaty dworcowe o pociągach, które przyjadą, ale muszą się nieco spóźnić.
Wciśnięty w sam kąt lokalu siedział młody człowiek. Wyglądał na zupełnie wyłączonego z tego zgiełku. O dziwo, nic nie wystawało mu z uszu. Nie był też przyssany do telefonu. Miał na kolanie rozłożoną niewielką książkę. Że jestem trochę ciekawski, usiłowałem podejrzeć, co czytał. Kiedy ją zamknął, zobaczyłem charakterystyczną kremowo-niebieską okładkę popularnego wydania Nowego Testamentu. Książka przez chwilę leżała na stoliku. Zanim zniknęła w plecaku, zdążyła przykuć nie tylko moją uwagę. Bez słowa reakcji, kilka spojrzeń powędrowało w tamtą stronę, a potem z powrotem na twarze siedzące w pobliżu.
Pomyślałem sobie – i pewnie nie jest to ani myśl oryginalna, ani odkrywcza – że ten moment przy kawie był cenny. Tak wiele i często mówimy dziś o głoszeniu Ewangelii w świecie zdominowanym przez medialny hałas, przez wielogłos opinii, przez konflikty które napędzają ten świat, skandale, które go karmią. Wciskamy się czasem w śmieszne kostiumy, które mają zapewnić skuteczne przepowiadanie, głoszenie z mocą, dotarcie do adresata. Tak wiele miejsca i czasu poświęcamy zmaganiu się z przekonaniem, że język Ewangelii trzeba jakoś dostosować, wypolerować i udekorować. Zapominamy przy tym, że to Słowo, niezależnie od natężenia hałasu, zgiełku, wielokrzyku jest obecne i działa. Ot tak. Po prostu. Po cichu. W kątku zatłoczonej dworcowej strefy gastro. Jak ziarnko gorczycy. Jak kropla zakwasu. Jak lampa, nie schowana pod korcem.