Z cyklu „Spotkania”
W sytuacji sobie znanej czujemy się zwykle pewni siebie. Jednak są chwile, że ta pewność jest poddana wielkiej próbie. Nasze obeznanie ze światem to za mało, kiedy niemal namacalnie doświadczamy, że jesteśmy zdani tylko sami na siebie. Takim momentem może być samotna podróż w nieznane. Będąc w miejscu całkowicie obcym, spoglądając wokół, nie widzimy ani jednej znajomej twarzy. Na dodatek możemy nie znać języka. Jakby tego było mało, nasz smartfon nie działa.
Na szczęście chyba niewielu z nas było w tego typu sytuacji, która może być bardzo stresującym i bolesnym wyzwaniem. Takie chwile mogą zostawić niezapomniany ślad, ale jednocześnie mogą stać się okazją do odkrycia czegoś nowego. Możemy poznać samych siebie o wiele głębiej i z nowej perspektywy. Być może odkryjemy, że jest w nas jeszcze bezbronność i niezaradność dziecka. Ale może nam to pomóc w spojrzeniu na drugiego człowieka inaczej - być może z głębokim szacunkiem i docenieniem godności każdej osoby.
Wracam myślami do zdarzenia, które miało miejsce około dwudziestu lat temu w parafii Chereponi. Dla lepszego zrozumienia, chciałbym nieco przybliżyć kontekst tego wydarzenia. Chereponi to niewielkie miasteczko na najbardziej suchym skrawku ghańskiej sawanny. W porze suchej tylko niektóre drzewa zachowują zieleń. Krajobraz jest czerwonawo-brunatny, a nad wszystkim unosi się kurzowa mgła, nazywana harmatanem. Jednak kiedy przychodzą pierwsze ulewne deszcze, wszystko z dnia na dzień pokrywa się intensywną zielenią, a wyschnięte koryta potoków i rzek znowu wypełniają się błotnistą i rwącą wodą. Wtedy przemieszczanie się z jednego miejsca na drugie staje się bardzo uciążliwe.
Papua-Nowa Gwinea. O. Władysław Madziar SVD w wiosce Serangwandu w Sepiku (fot. archiwum autora)
Wydarzenie, do którego chciałbym nawiązać miało miejsce na początku pory deszczowej. Mógł to być czerwiec, a może początek lipca. Pojechałem na motorze do wioski Bunburika, aby poprowadzić weekendowy kurs dla liderów wspólnot chrześcijańskich z okolicznych wiosek. Była to malutka grupka, około 12 osób, w większości kobiet.
Po zakończonym kursie, w niedzielę po południu, zacząłem powrotną podróż do Chereponi. Czekało mnie około 40 km drogami i ścieżkami w buszu. Gdy już odjechałem dość duży odcinek drogi, niespodziewanie przyszła mocna ulewa, którą musiałem przeczekać w najbliższej osadzie. Po deszczu dalsza podróż główną drogą stała się już niemożliwa, bo nie było na niej mostów i utworzyły się przynajmniej dwie wielkie rzeki. Musiałem zatem szukać bocznych ścieżek, aby ominąć miejsca niemożliwe do przeprawy. To wszystko bardzo wydłużyło moją drogę. Zastała mnie noc, a do tego mój motocykl zaczął szwankować. Po ciemku udało mi się go dopchać do małej wioski Nangbong. Dalsza podróż stała się niemożliwa o tej porze.
Zatrzymałem się przy najbliższym domu wioski, ale zaraz zaprowadzono mnie nieco dalej, do zagrody wodza wioski (ubᴐr w języku komba). Wódz przyjął mnie bardzo życzliwie i poprosił swoją rodzinę, aby zająć się mną i ugościć jak najlepiej. Jego syn udostępnił mi swoje łóżko, być może jedyne w całej osadzie. Młodzi chłopcy złapali wielkiego koguta, a kobiety przygotowały smaczne fufu. W wiadrze przygotowano mi wodę do kąpieli. Poczułem, że jestem w bezpiecznych rękach. Pamiętam, że niewiele spałem tamtej nocy, bo było bardzo wiele komarów, co jest zresztą całkiej normalne w porze deszczowej.
Wspominam to zdarzenie sprzed ćwierćwiecza, bo było ono właśnie takim znalezieniem się w całkiem nowej i nieznanej rzeczywistości. Mogło pozostawić we mnie bolesne i trudne do zatarcia uprzedzenia i niechęć do innych. Jednak tak się nie stało. Po prostu nie mogę zapomnieć serdecznej gościnności ludzi, która pomogła patrzeć na nich z wielkim szacunkiem. Choć nie poznali mnie wcześniej, nie wypytywali o wiele szczegółów z mojego życia. Możliwe, że słyszeli o mnie. Choć nie byli to chrześcijanie, a wyznawcy tradycyjnej religii, było to dla nich zupełnie naturalne, by przyjąć przechodnia do swego domu. Ich tradycyjna kultura kazała im zatroszczyć się jak najlepiej o niespodziewanego gościa. Nie było w tym jakiegoś protokołu, ale naturalny gest dobroci.
Przygotowywanie fufu w Ghanie (fot. Józef Mazur SVD)
Minęło wiele lat od tego zdarzenia, ale pozostaje ono ciągle żywe w mojej pamięci. I nawet dziś, po długim czasie, jestem im wdzięczny za ich bezpośredni gest i cudowną lekcję człowieczeństwa. Ta sytuacja, jak i wiele innych w różnych stronach świata i w różnych momentach mojego życia, pomagają mi widzieć wiele dobra wśród ludzi, także tych którzy są całkiem inni i często bardzo nam odlegli pod każdym względem. Mimo to są obdarzeni pięknem i dobrem. Takie sytuacje mogą, choć nie muszą, uczyć szacunku dla godności każdego człowieka - często inaczej wyglądającego, wierzącego w inny sposób i żyjącego w całkiem innych warunkach.
W każdym z nas musi dokonać się wewnętrzna przemiana, aby na nikogo nie patrzeć z góry. A taka ewentualność rzeczywiście istnieje w spotkaniu z człowiekiem, który nieraz żyje bardzo skromnie, a często wręcz biednie, bez podstawowych wygód i osiągnięć cywilizacji, w glinianych chatkach przykrytych trawą albo chatach zawieszonych gdzieś wysoko nad ziemią, który często jest człowiekiem niewykształconym i oprócz swojego narzecza nie potrafi się posługiwać żadnym innym językiem. Istnieje też niebezpieczeństwo, że zagości w nas poczucie nie tyle wyższości, co poczucie bycia wyjątkowymi dobroczyńcami. Jednak trzeba się tego wyzbywać, taka postawa zraża i upokarza tych, z którymi się spotykamy i powstają niepotrzebne bariery.
Dla każdego misjonarza jest ogromnie ważne to, aby widział dobro w spotkanych ludziach. Może jest to jeden z pierwszych kroków w niesieniu Chrystusa. Bez takiej wewnętrznej przemiany i traktowania każdej spotkanej osoby z głębokim szacunkiem, nie będziemy autentycznym obrazem Jezusa i przyćmimy sobą wyjątkowość Dobrej Nowiny.
O. Władysław Madziar SVD w wiosce Kunjingini w Papui-Nowej Gwinei (fot. archiwum autora)