Świat według werbistów

BLOG

Hej, kolęda!
Fot. Pang P (www.unsplash.com)

Hej, kolęda!

Zakończyły się odwiedziny kolędowe, zwane też wizytą duszpasterską. Oprócz Popielca, święconki, komunii na rękę wyrósł nam kolejny temat katowojen i katopotyczek.

Przez dwa lata z okładem kolędowanie w tradycyjnej formie praktycznie nie istniało, poza kilkoma wyjątkami. W roku ubiegłym generalnie zalecano powrót do powszechnie uznanej formy fizycznych odwiedzin w domach wiernych, choć i tu zależnie od diecezji opcje były różne.

W czasie jednego ze spotkań dla duchownych wywiązała się dyskusja, czy w naszej diecezji warto utrzymywać zwyczaj powszechnej kolędy, czy jednak z racji na coraz bardziej ograniczone zasoby ludzkie w parafiach, przejść na wygodniejszy model – czyli kolęda „na zaproszenie”. Nie będzie chyba zaskoczeniem, że wśród proboszczów i wikariuszy większych, miejskich parafii ta druga opcja była mocno popierana. Kolęda w ich wypadku to często dwa miesiące codziennego wysiłku. Dodatkowo w tym czasie są zmuszeni do korzystania z pomocy innych księży dla zapewnienia funkcjonowania parafii, co wiąże się z kolei z kosztami.

Oczywiście aspekt finansowy jest istotny, szczególnie w mniejszych parafiach, gdzie ofiary kolędowe często umożliwiają funkcjonowanie parafii przez cały rok, aż do listopada. Bez ofiar kolędowych nie ma mowy o naprawach, remontach czy wymianie sprzętów. Nie jest też tajemnicą, że istotnie zmniejsza się liczba otwartych drzwi, szczególnie na dużych osiedlach, w blokach. Bywa, że na 80 mieszkań w bloku duchowny spotyka się z dwoma rodzinami. Ale idzie i puka wszędzie.

Można powiedzieć, że czynnik zniechęcenia i rozczarowania też pewnie ma swój ciężar w tej dyskusji. Oczywiście, nie brak też głosów entuzjastycznych, szczególnie wśród młodszych księży. Cenne spotkania, takie perełki, kiedy spotkanie kolędowe zamienia się w moment autentycznej modlitwy, szczerej rozmowy o Kościele, wierze. I że dla takich spotkań warto czasem przejść kilka pięter „po próżnicy”, bo one wynagradzają z nawiązką to duszpasterskie zdzieranie zelówek.

Generalnie można powiedzieć, że nad tradycyjnie rozumianą kolędą wiszą trzy miecze Damoklesa: wiek duchownych, obciążenie czasowe i spadające zainteresowanie spotkaniem z duchownym we własnym domu. I wciąż, mimo tego, co napisałem powyżej, kolędowe spotkania i niespotkania mówią nam wiele o Kościele, który tworzymy każdego dnia, i o ludziach, za których jesteśmy, jako duszpasterze, odpowiedzialni nie tylko przed kurią biskupią, ale przed Panem.

Pytanie, co z uzyskaną wiedzą robimy. Bo nawet zamknięte drzwi coś nam mówią. Jeśli jedynym podsumowaniem kolędy będzie resume finansowe poparte bezwzględnymi liczbami drzwi zamkniętych / otwartych, to rzeczywiście żywot wizyty duszpasterskiej może być krótki. Jeśli jednak dotrze do nas przesłanie ludzi, którzy żyją za drzwiami – zamkniętymi czy też otwartymi, to wizyta duszpasterska będzie bardzo obfitym czasem. Czasem odnajdywania ukrytych pereł, czasem pierwszego zasiewu, czasem poszerzania naszych często przyciasnych życiowych horyzontów i czasem uczenia się pokory. A to już dużo.

Dla mnie był to właśnie taki czas. W skali bardzo małej, bo nie urosła nam parafia przez dwa lata pandemii. Finansowy aspekt nigdy u nas nie był argumentem za lub przeciw, bo jest tyci. Zmniejszyła się także liczba osób chętnych na spotkanie. Odwiedziłem mniej niż jedną trzecią rodzin mieszkających na terenie parafii. Wnioski mam raczej proste i pewnie mało rewolucyjne.

Jak dotrzeć do tych pozostałych dwóch trzecich parafii? A może bardziej aktualne jest inne pytanie: czy dyskusja wokół kolędy nie obnaża podszewki – że my wciąż wychodzimy do ludzi po coś? Tymczasem zamknięte drzwi, między innymi, stawiają nam pytanie o ewaluację tego, z czym przychodzimy do ludzi, którzy mają nam te nieszczęsne drzwi otworzyć?

arrows02 Maciej Baron SVD