„Najsmutnieszy pogrzeb to taki, na którym nikt nie płacze” – taka myśl przyszła mi do głowy kiedyś, bardzo już dawno temu, podczas mojej misyjnej praktyki w Argentynie, w mieście Rafael Calzada na obrzeżach Buenos Aires. Tam werbiści mają duży dom i szkołę, w której kiedyś było seminarium oraz ładny teren z boiskiem i cmentarzem.
Wielu argentyńskich werbistów tam właśnie jest pochowanych. W ostatnich latach znajduje się tam również „dom spokojnej starości” dla naszych współbraci, więc bliskość cmentarza jest nawet praktyczna.
Od tamtej chwili minęło już 30 lat. I tamta młodzieńcza obserwacja nie straciła nic ze swojej aktualności. Bywam na różnych pogrzebach i kiedy brakuje choćby cichej łezki, to robi mi się smutno, choćbym nawet nie znał człowieka, ciało którego leży w trumnie.
Tamtego misjonarza też nie za bardzo znałem. Nawet po tylu latach niezbyt potrafię sobie przypomnieć kim był. Pamiętam tylko to swoje spostrzeżenie o braku łez i tok myśli, który starał się wyjaśnić przyczynę. Gdyby ten kapłan zmarł kilka czy kilkanaście lat wcześniej, kiedy jeszcze posługiwał w swojej ostatniej parafii, to z pewnością niejedna łza zostałaby uroniona. Parafianie umieją wyrazić kapłanowi swoją wdzięczność dając również upust swoim emocjom. Ale ów kapłan przez ostatnie lata swojego życia mieszkał schorowany w domu emeryta. Pamięć o nim w parafiach, gdzie pracował osłabła, więzy rodzinne już prawie nie istniały. Może została gdzieś siostra staruszka, czy brat w złym stanie zdrowia, niezdolni przyjechać na pogrzeb. Dostali list po jakimś czasie, łzę uronili, ale na pogrzebie być nie mogli.
Podobnie bywa i ze współbraćmi wracającymi z misji do Polski. Całe życie przepracowali w innych krajach. Wrócili na starość i często nie zdążyli nawiązać kontaktów w nowej rzeczywistości, a najczęściej już było na to za późno, bo wrócili schorowani lub w stanie postępującej demencji. Odchodzą cicho, bez emocjonalnego szumu, jakby zapomniani.
Ktoś powie, że taki jest skutek bezżennego życia, połączonego z powołaniem misyjnym. I będzie miał rację. W Dzień Zaduszny jednak chce się usłyszeć jeszcze inną prawdę. Kapłan czy brat zakonny nie zostawia na ziemi płaczących po nim dzieci, wnuków i prawnuków. Za to trzeba mieć nadzieję, że w niebiosach czeka na niego jego duchowa rodzina: współbracia, koledzy, parafianie, współpracownicy – wszyscy ci, którzy szli z nami przez życie, którym niejednokrotnie pomogliśmy znaleźć drogę do Boga. To są nasze duchowe dzieci, wnuki i prawnuki.
Boże miłosierny, przyjmij naszych zmarłych werbistów do swojego domu, gdzie przygotowałeś dla nich miejsce i gdzie jest mieszkań wiele. I daj nam spotkać się z nimi tam, gdzie otrzesz z oczu wszelką łzę. Ale wcześniej daj i nam ten piękny dar łez po naszych wspaniałych kolegach, wykładowcach, proboszczach i braciach. Bo są ich warci! Amen!