Świat według werbistów

BLOG

O. Marian Żelazek
O. Marian Żelazek SVD w Puri (fot. Feliks Kubicz SVD)

Moje spotkanie z ojcem Marianem Żelazkiem

Zakończył się Rok o. Mariana Żelazka. Pomyślałem, że podzielę się moim doświadczeniem spotkania z tym wyjątkowym człowiekiem. Kto nie wie, o kim mowa, kilka szczegółów z jego życia może znaleźć TUTAJ.

To było chyba w 1987 roku. Byłem wtedy w seminarium w Nysie. Przyjechał do nas taki miły dziadzio i opowiadał o swoim życiu i o swojej pracy misyjnej w Indiach. Z jego opowiadania zapamiętałem dwie historie.

Pierwsza dotyczyła jego pracy z trędowatymi. Ojciec Marian takim dobrym, ciepłym głosem mówił o tym, jak zbierają z ulicy chorych ludzi, jak wożą ich do leprozorium. Byliśmy zasłuchani. A mówił mniej więcej tak: „Podjeżdżasz ambulansem do człowieka, który leży na ulicy. Nie może się już ruszać, zżerają go robaki, unosi się od niego nieprzyjemny zapach. I wtedy mówisz sobie: 'To jest Chrystus!'".

W naszych sercach aż powiało mistycznym porywem. Nagle ożyła przed naszymi oczyma Ewangelia w najczystszej postaci. Słowa Jezusa „Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili” (Mt 25, 40). I pewnie w wielu sercach pojawiło się pragnienie: „Ja też tak chcę służyć Chrystusowi”. A wtedy o. Marian takim samym dobrym, spokojnym tonem, bez cienia ironii, czy chęci rozbawienia nas, ale raczej z pokorą, której nauczyło Go trudne życie dodał: „Ale czasami musisz sobie to powtórzyć dwa razy”. I wtedy zrozumieliśmy, że jest człowiekiem świętym, a w dodatku świętym „z krwi i kości”. To znaczy, że nieobce mu są typowe dla zwykłego człowieka walki i rozterki.

Świadectwo świętości życia o. Mariana jest tym silniejsze, że przeszedł on przez piekło obozu koncentracyjnego w Dachau. O ile tylko pozwalały mu na to okoliczności, miał zwyczaj jechać tam za każdym razem, kiedy przyjeżdżał do Europy. W czasie jednej z wizyt spotkał tam pewną Amerykankę. Kobieta zapytała Go o coś, dotyczącego obozu. On jej odpowiedział. Potem spytała o coś jeszcze i o coś jeszcze. Znajomość tematu, jaką wykazywał się o. Marian, bardzo ją zaskoczyła. W końcu zadała mu pytanie:

- A Pan tu pracował jako przewodnik? - w końcu zapytała. - Ma Pan ogromną wiedzę.
- Nie - odpowiedział o. Marian. - Ja tu byłem.

Biednej kobiecie nie mieściło się w głowie, że może rozmawiać z byłym więźniem, więc zapytała:

- Gdzie Pan był? Mieszkał Pan w miasteczku?
- Nie, ja tu byłem więźniem w obozie - odpowiedział o. Marian.

Amerykanka z ogromnym zdziwieniem zapytała:

- Jak Pan może tu wracać? Przecież wyście tu umierali!!!
- Tak! Ale też zmartwychwstawaliśmy! - spokojnym głosem powiedział o. Marian.

Jaką głębię On włożył w te słowa, to z pewnością wie tylko On sam. Jego powołanie dojrzewało w ekstremalnych warunkach. Śluby zakonne odnawiali przy krematorium, głosząc chyba tym samym ostateczny tryumf życia nad śmiercią. I z taką siłą pojechał później na misje.

Jego pokorna posługa zasłużyła na uznanie w oczach świata do tego stopnia, że został kandydatem do Pokojowej Nagrody Nobla. Kandydaturę wysunął indyjski Parlament, a poparł polski Sejm. W uzasadnieniu podkreślono jego posługę trędowatym. Szkoda, że nie podkreślono świadectwa nadziei, której nie zabił w Nim nawet obóz koncentracyjny. Nie wspomniano też o bardzo ważnym aspekcie dialogu. O. Marian oprócz leprozorium zbudował również centrum dialogu. I chyba najlepszym komplementem tego aspektu jego działalności są słowa jednego z jego przyjaciół, hinduistycznego duchownego, który miał powiedzieć: „W następnym wcieleniu chcę być kapłanem katolickim”. 

arrows02 Dariusz Pielak SVD, Rosja