Dla mnie w tym roku Środa Popielcowa była jednocześnie początkiem tegorocznej rekolekcyjnej dróżki. Cieszy, że znów jest. Bo ostatnie lata pod tym względem kruche, terminy zaklepane, terminy odwołane. Ten rok już w miarę normalny, dzięki Bogu. Można zająć się tym, co konieczne i daj Boże pożyteczne, w miejsce dzielenia powierzchni i objętości kościoła przez metry kwadratowe na osobę.
Rzecz dzieje się na Śląsku. Niech to wystarczy. Dzieje się, bo wciąż trwa. Zaczęło się trzy lata temu w jednej z dużych, tradycyjnych parafii śląskiej aglomeracji. Jej proboszcz dobiegał wieku emerytalnego, parafia szykowała się do pożegnania lubianego duszpasterza, który długie lata witał swych parafian na tym świecie przy chrzcielnicy, żegnał ich przy bramie cmentarza, błogosławił ich małżeństwa, świętował z nimi jubileusze i dzielił życie na dobre i na złe. Jednocześnie czekano na to, co będzie. Na nowe. Z nadzieją.
Krótko przed emeryturą okazało się, że proboszcza zaatakowała choroba, która podstępnie i po cichu odbiera życie po kawałku. Diagnoza: Alzheimer. Dość szybko postępujący. W tym samym czasie wikary tej parafii dostaje nominację proboszczowską nieopodal – a wiec zmiany, zmiany, zmiany. Pośród przygotowań pojawia się pytanie o dalszy los księdza emeryta. Oficjalna propozycja jest prosta – trzeba znaleźć jakieś miejsce, ośrodek, DPS, gdzie się nim zaopiekują – bo przecież wiadomo, że z tego się nie wychodzi i będzie tylko gorzej.
I tu dzieje się rzecz niezwykła. Odchodzący wikary na swoje pierwsze probostwo zabiera chorego księdza. Nie wie, jak to będzie – ale na pewno nie będzie ‘jakiegoś ośrodka, miejsca, gdzie się nim dobrze zaopiekują’. I wchodząc w nowe obowiązki w dużej, miejskiej parafii bierze na siebie potężne zobowiązanie i odpowiedzialność. Każdy dzień jest niewiadomą, w tym przypadku jeszcze większą, ale w końcu taka decyzja to pokorne wyznanie ufności w Bożą Opatrzność i świadectwo miłości, które nie kończy się na słownych deklaracjach.
Różne widziałem plebanie i klasztory. Niektóre to domy otwarte, gdzie każdy znajduje swoje miejsce i strawę, tak przy stole, jak duchową. Są i takie, które oddzielone od zewnętrznego świata mają w założeniu gospodarzy być bezpiecznym azylem po wszystkich obowiązkach i trudach dnia. Pewnie nie ma rozwiązania idealnego. Plebania, o której piszę, jest niezwykła. W jej sercu jest człowiek dotknięty ciężką, nieuleczalną chorobą. Dom siłą rzeczy zorientowany jest na chorego, jego bezpieczeństwo, zdrowie, samopoczucie. Ale nie widać, aby było to obciążeniem, wręcz przeciwnie, ta ciągła troska i ciągłe czuwanie mają w sobie coś bardzo ewangelicznego. Porządkują rzeczywistość, przypominając bez wielkich słów, co jest najważniejsze.
Odnoszę wrażenie, że cokolwiek dzieje się przy ołtarzu, na ambonie, swój pokorny i cichy początek znajduje za drzwiami plebanii, w trosce, w tym ułożeniu życia nie pod siebie, ale pod człowieka chorego, potrzebującego, któremu ciągle będzie powiększać się przestrzeń zagubienia i ciągle będzie się zwiększał zakres potrzebnej pomocy. To miejsce pulsuje błogosławieństwem, inspiruje i przemienia, po raz kolejny pokazując mi najgłębszy sens krzyża i jego moc.
Tych kilka dni tutaj to były moje rekolekcje. Bardzo proste, konkretne i mocne. Cokolwiek uczyniliście. Wejdź do swej izdebki. Ojciec, który widzi w ukryciu, odda tobie.