Z cyklu „Spotkania”
Zdarza się, że dopiero po czasie zdajemy sobie sprawę, jak wyjątkową osobą był ktoś, kogo mieliśmy szczęście poznać. Niektórzy ludzie mogą początkowo wydawać się bardzo zwyczajni, ale z czasem zaczynamy rozumieć ich niezwykłość. Bywa, że możemy przejść obok kogoś zupełnie obojętnie, nie zdając sobie nawet sprawy z tego, co ta osoba reprezentuje i co kryje jej życie. Dotyczy to nie tylko wielkich osobistości, których możemy nie znać, ale także zwykłych ludzi, żyjących tuż obok nas.
Lalaem poznałem w Nanchem w 2002 roku. Była jednym z pierwszych członków wspólnoty katolickiej w tej wiosce, zamieszkałej przez członków plemienia komba. Widywałem ją przez cały pobyt w parafii Chereponi (2002-2008), ale nie poznałem jej bliżej. Była osobą bardzo skromną, służącą pomocą w kaplicy w Nanchem. Jednak emanowała z niej także wewnętrzną siłą. Może być reprezentantką tych wszystkich prostych ludzi, którzy nikomu się nie narzucają - raczej wypełniają swoje obowiązki, czy to małżeńskie, czy zawodowe, czy też we wspólnocie Kościoła, ale bez zwracania na siebie uwagi i bez domagania się szczególnych wyróżnień. To, co robią, czynią z głębokim przekonaniem i angażują w to całych siebie.
Po 8 latach od naszego ostatniego spotkania nadal mam przed oczami niepozorną postać Lalaem i jej zaangażowanie, które dziś wydaje mi się heroiczne. Mieszkała tuż obok kaplicy w Nanchem, w chacie na ogromnej zagrodzie należącej do jednego z trzech klanów zamieszkujących wioskę. Była to największa zagroda w Nanchem, z około trzydziestoma chatami tworzącymi wielki kompleks, a dla nowicjusza prawie niepokonalny labirynt.
Zagroda na ghańskiej sawannnie (fot. archiwum autora)
Lalaem była jedyną katoliczką w rodzinie i już to stawiało ją w bardzo trudnej sytuacji. Nie dość, że była kobietą, a więc z ograniczonymi prawami, to jeszcze postanowiła naśladować „religię białego”, jak czasem potocznie i pejoratywnie nazywano chrześcijaństwo. Nie mogła uczestniczyć w tradycyjnych rytuałach i składaniu ofiar ze zwierząt. Nie mogła też składać datków na takie ofiary, które według miejscowych wierzeń, miałyby zapewnić dobrobyt wszystkim, a nawet ochronę dla wszystkich w zagrodzie lub w całym klanie. W razie nieszczęścia mogła być pierwszą oskarżoną o nieposłuszeństwo i brak szacunku dla przodków lub nawet dla lokalnych bóstw. Tak więc jej życie było w ciągłym napięciu i ryzyku.
W czasach jakichś lokalnych nieporozumień czy konfliktów, jako misjonarz mogłem wrócić do mojej odległej stacji misyjnej, ale ona musiała przebywać wśród ludzi, którzy wyznawali tradycyjne wierzenia i często byli wrogo do niej nastawieni. Nie wiem jak bardzo się tym przejmowała, bo była zawsze widoczna w życiu miejscowej wspólnoty katolickiej. Często była proszona by być matką chrzestną dla dorosłych przyjmujących chrzest. Była też przy pochówku Alego, małego chłopca, który zginął porażony piorunem. Było to wydarzenie o wielkim znaczeniu dla lokalnej wspólnoty katolickiej, ale też niosło w sobie ogromne ryzyko. Według tradycji miejscowej Ali powinien być zakopany w ziemi, a nie pochowany jak człowiek, gdyż zginął tzw. „złą śmiercią”. Katolicy, a wśród nich Lalaem, do tego nie dopuścili.
Lalaem modliła się bardzo żarliwie i nie ukrywała swojego oddania Chrystusowi. Pokazywała to w swoich gestach i czasem w nieporadnej, ale pełnej ufności modlitwie. Nie potrafiła układać swoich modlitw w piękne słowa, ale to, co wypowiadała, wypływało z jej doświadczonego serca. W jej osobie mogliśmy zobaczyć, że Bóg objawia się komu chce i daje ludziom prostym dar niezachwianej wiary.
Wiele lat upłynęło do mojego ostatniego spotkania z nią. Nadal jednak jestem pełen wdzięczności za jej wiarę i oddanie Chrystusowi. To jej wytrwałość w obliczu trudności i niezłomne świadectwo, mogły być powodem nawrócenia innych kombów na chrześcijaństwo. Poprzez jej osobę wyrażam wdzięczność Bogu za prostych ludzi, pełnych wiary, która czasami może wydawać się wręcz szalona.
Zagroda na ghańskiej sawannnie (fot. Józef Mazur SVD)