O trądzie wiedziałem tyle, co większość ludzi. Mówiła o nim Biblia i historia życia ojca Damiana de Vester, w której się rozczytywałem. Potem przyszły spotkania z ojcem Żelazkiem i doktor Błeńską. Wciąż jednak była to wiedza jedynie teoretyczna i odległa.
Trędowaci jawili się jako ludzie pokrzywdzeni przez los, wypędzani ze swoich środowisk i skazani na wegetację w odizolowanych koloniach. Ich zdeformowane ręce i stopy, a czasami twarze, skutecznie odbierały nadzieję i były stygmatem na całe życie, od którego przechodnie odwracali wzrok. Trąd zawsze budził lęk.