Świat według werbistów

BLOG

arrows01Kategoria: RELIGIA / KULTURA / SZTUKA


 

Madagaskar

Nie znam tego człowieka!

W Afryce i na Madagaskarze wszystko może tańczyć, ale nie motor, bo to oznacza, że złapaliśmy „gumę”. Utknąłem na dobre pomiędzy wioskami i miałem po kilka kilometrów do każdej z nich. Słońce w zenicie. O pchaniu nawet nie było mowy, bo mój wehikuł był ciężki. No to ładnie!

Jak już spróbowałem wszystkiego, co było w mojej mocy, zrozumiałem, że jestem zdany na pomoc „z drogi”. Po pół godzinie słońce tak dało mi się we znaki, że z chęcią wyłożyłem się w rowie, próbując schować się w cieniu wysokiej trawy. Na tej drodze przez kilka godzin może nic nie jechać.

Historia jednej fotografii TRĄD

O trądzie wiedziałem tyle, co większość ludzi. Mówiła o nim Biblia i historia życia ojca Damiana de Vester, w której się rozczytywałem. Potem przyszły spotkania z ojcem Żelazkiem i doktor Błeńską. Wciąż jednak była to wiedza jedynie teoretyczna i odległa.

Trędowaci jawili się jako ludzie pokrzywdzeni przez los, wypędzani ze swoich środowisk i skazani na wegetację w odizolowanych koloniach. Ich zdeformowane ręce i stopy, a czasami twarze, skutecznie odbierały nadzieję i były stygmatem na całe życie, od którego przechodnie odwracali wzrok. Trąd zawsze budził lęk.

Historia pewnego obrazu

Bardzo ciekawa historia związana jest z namalowaniem obrazu "Ostatniej Wieczerzy ze Steylu". Namalowanie obrazu nie było związane z konkretnym zamówieniem, ale jest to… wotum za cudowne uzdrowienie. Miało ono miejsce w 1929 roku. Brat zakonny, elektryk, został porażony prądem i stracił władzę w ręce. Medycyna nie była w stanie mu pomóc.

Pracując nad koncepcją witraży w oknach, brałem pod uwagę ten obraz „Ostatniej Wieczerzy”, ale brakowało mi na nim wyraźnego motywu misyjnego. Kiedy usłyszałem, że jest to wotum dziękczynne dla patronki misji katolickich, moje pragnienie zostało częściowo spełnione. Okazało się jednak, że to nie wszystko.

Historia jednej fotografii ZNAKI

Jak to się stało, że zostałem werbistą? Głównie za sprawą kieszonkowego kalendarzyka, który dostałem od siostry zakrystianki z parafii, gdzie byłem ministrantem. Kończyłem wtedy podstawówkę i powoli trzeba było myśleć, co dalej.

Zawsze zazdrościłem kolegom, którzy dokładnie wiedzieli, kim będą w przyszłości. I choć później ich losy często potoczyły się inaczej, to na tym etapie życia wiedzieli. Ja nie wiedziałem. Gdy jednak nieubłaganie nadciągał czas, by taką wiedzę zdobyć, zawsze na horyzoncie pojawiali się werbiści. Wtedy jeszcze żadnego z nich nie spotkałem; miałem jedynie kalendarzyk wydany przez nich. I to wystarczyło.

Historia jednej fotografii POWOŁANIE

Urodziłem się i wychowałem w mieście nad jeziorem. Na Mazurach jezioro nie jest niczym nadzwyczajnym. Mamy ich tutaj setki. Ale to było szczególne, bo było nasze.

Prawie każdej niedzieli, po obiedzie, razem z rodzicami i siostrą (a przez jakiś czas także z babcią) szliśmy na spacer nad "nasze" jezioro. Jednak nie był to jedynie czas rekreacji, ale mała wyprawa na pogranicze. Zawsze odnosiłem wrażenie, że spacerowaliśmy wzdłuż dwóch różnych światów. Gdy patrzyliśmy w jedną stronę, widzieliśmy miasto z jego gęstą zabudową, nad którą dominowała wieża ciśnień i kościół Najświętszego Serca Jezusa. Ale wystarczyło spojrzeć w przeciwną stronę, by znaleźć się w zupełnie innym miejscu. Zielona łagodność wzgórz na horyzoncie i kołysząca się woda, która za każdym razem w inny sposób odbijała niebo. Dwa światy. Jeden o wyraźnych kształtach, dobrze znany, zamieszkały. Drugi − nieuchwytny, skrywający tajemnicę i pociągający.

Historia jednej fotografii PRZEMIJANIE

W czasach, gdy my szliśmy do Pierwszej Komunii Świętej, najpopularniejszymi prezentami były: rower, zegarek i aparat fotograficzny. Dostałem je wszystkie trzy. Najmniejsze wrażenie zrobił na mnie aparat fotograficzny. Był to popularny wówczas radziecki produkt o nazwie Smiena 8M. Już następnego dnia trafił na dno szuflady.

5 lat później na jednej z pierwszych lekcji ZPT nasz nauczyciel oznajmił, że będziemy budować karmniki dla ptaków. Oczywiście dotyczyło to tylko chłopców, bo dziewczyny miały swoje zajęcia. Alternatywą miało być robienie zdjęć, ale mogli skorzystać z niej tylko ci, którzy posiadali aparaty fotograficzne. I wtedy przypomniałem sobie o mojej Smienie.

Chrzest Polski - fresk

Święto Chrztu Polski – moja osobista radość

Media donoszą, że w Polsce będzie nowe święto państwowe: Święto Chrztu Polski. Będzie ono obchodzone 14 kwietnia (więcej tutaj). Wydaje się, że nawet tsunami hejtu nie stanie na drodze tej pięknej decyzji. Już się cieszę na to nowe święto. A dlaczego się cieszę? Bo byłem jednym ze zwolenników upamiętnienia „geburtstag’a” Polski.

A wszystko zaczęło się gdzieś chyba w 2008 roku. Na Dworcu Centralnym w Warszawie było stoisko z książkami. Zainteresowała mnie „Kronika” Galla Anonima. Ciągle się o niej mówi, cytuje się ją, ale chyba mało się ją czyta. Wydanie było proste i tanie, kosztowało chyba 23 złote. Kupiłem. Otwieram. Czytam. Nagle szok: Mieszko urodził się ślepy! Wzrok odzyskał w siódmym roku życia nagle, bez niczyjej pomocy, w jakiś cudowny sposób. Nic o tym nie wiedziałem.

Ambohitsara, Madagaskar

Nie skręcaj głowy!

Na środku pierwszego pomieszczenia dostrzegam domowników, których twarze rozświetlone są naturalnym i przyjaznym uśmiechem. Nie wiem, jak się zachować. Jestem pierwszy raz w tym regionie.

Gospodarz robi pierwszy krok w moim kierunku. To trochę łamie napięcie mojego zagubienia i z ulgą ruszam w jego stronę, by przyjąć powitanie. Robię dwa kroki i wyciągam rękę. Mężczyzna zatrzymuje się zmieszany. Staje w pół drogi i mam wrażenie, że chce się cofnąć. Tracę pewność i nerwowo odwracam się, szukając ratunku u tych, którzy mi towarzyszą.

- Ojciec jeszcze nie zna naszych zwyczajów. Wskaż mu miejsce, gdzie może usiąść – wyjaśnia gospodarzowi mój katechista.