Po deszczu dalsza podróż główną drogą stała się niemożliwa, bo nie było na niej mostów i utworzyły się przynajmniej dwie wielkie rzeki. Musiałem zatem szukać bocznych ścieżek, aby ominąć miejsca niemożliwe do przeprawy. Zastała mnie noc, a do tego mój motocykl zaczął szwankować. Po ciemku udało mi się go dopchać do małej wioski Nangbong. Dalsza podróż stała się niemożliwa o tej porze. Zatrzymałem się przy najbliższym domu wioski, ale zaraz zaprowadzono mnie nieco dalej, do zagrody wodza wioski
– Na początku przyjeżdżałyśmy tu z Polski na trzy miesiące. Po nich była zmiana i przyjeżdżała kolejna grupa – wyjaśnia s. Daria Skowalczyńska SVD, misjonarka w Wierzbowcu na Ukrainie. – Co wtorek lub środę ks. Nagorny rozwoził nas po wioskach. Każdą zostawiał w innej miejscowości. Warunki były naprawdę skromne. Nie rozpakowywałyśmy nawet walizek, bo nie było gdzie. Zostawałyśmy na miejscu aż do niedzieli. Tutaj w Wierzbowcu zawsze koło kościoła kręciły się dzieci, próbowałyśmy je zebrać, organizowałyśmy im katechezę.
Jednym z bardzo istotnych aspektów życia na misjach jest spotkanie z nowymi potrawami i przestawienie się na całkiem inną dietę. Być może jest to jedna z najtrudniejszych barier do pokonania, a zarazem jedna z najistotniejszych. Jeśli ktoś tej bariery nie pokona, to raczej nigdy nie będzie się czuł w pełni u siebie w kraju przeznaczenia misyjnego. Właśnie przestawienie się na nowe jedzenie jest jednym z wyznaczników, że ktoś się odnalazł w swojej nowej ojczyźnie i wśród nowych ludzi.
Przez dwa miesiące na przełomie 2023 i 2024 roku mieszkałem w wiosce Kunjingini. Tu mogłem zobaczyć, że nawet w XXI wieku, ludzie wciąż żyją bez dostępu do podstawowych osiągnąć technicznych. Nie mają tu elektryczności, wodę czerpią z rzeki Amaku albo gromadzą deszczówkę z trawiastych dachów, tzw. morata. Żywią się tym, co urośnie na ich poletkach, które wdzięcznie nazywają ogrodami. Nie widziałem zapasów w ich domostwach.
Pewnego deszczowego poranka na misję w Kunjingini przyszedł młody człowiek. Tego poranka byłem sam na parafii, bo proboszcz i wikary pojechali na spotkanie z jedną ze wspólnot katolickich w wiosce Kpanjoma. Młody człowiek przyszedł, bo pragnął przystąpić do sakramentu pojednania. Przeszedł długą drogę w deszczu, na pieszo. Nosił imię jednego z mędrców, którzy podjęli długą drogę poszukiwania, aby odnaleźć i złożyć hołd nowonarodzonemu Królowi w Betlejem.
Sercem i kręgosłupem dnia w benedyktyńskiej wspólnocie jest liturgia godzin, siedmiokrotnie gromadząca wspólnotę. To od niej wszystko się zaczyna i na niej się kończy, dzień po dniu. To ona organizuje porządek dnia i wyznacza miejsce wszystkim pozostałym aktywnościom i spoczynkowi. Niezmiennie od stuleci. Nic nie jest w stanie zatrzymać tego świętego rytmu, nic go nie zakłóca. Jest rzeczywiście jak bicie serca, podstawowa oznaka życia.
Przynajmniej kilka razy Jezus mówi do uczniów: “Idźcie!” Wyraźnie ich przynagla, by zostawili swój bezpieczny brzeg, bezpieczną łódź, sieci, nawet rodzinę, i każe im iść.
Wielu dziś pyta: “a po co?” Dziś liczy się stabilizacja. Być dla siebie. Walczyć o własne. Dopóki jest zagwarantowane to nasze „minimum”, dopóki da się żyć z zabezpieczeniem, dopóty jest jako tako. Gdy w pewnym momencie nasza stabilizacja jest zagrożona zaczynamy czuć krzywdę i niezadowolenie, które z niej wynika.
– Pragniemy, aby nasi chłopcy uchronili nas od tego zezwierzęcenia, które niosą brutalne ataki wroga – kontynuuje pani Natalia. - Chcę jeszcze dodać, że pomimo tego, że tutaj mamy trochę spokoju i nie dolatują tu rakiety, ale chcę podkreślić, że w duszy, jak każda matka, my życzymy wrogom tylko śmierci, wielkich cierpień, za to, że w naszych miastach i wioskach, tak udręczeni są niewinni ludzie, a szczególnie dzieci – kończy niespodziewanym. przekleństwem.